Miał nie żyć lub być warzywem. Teraz szykuje się do triathlonu [WYWIAD]

2021-01-21 14:00:00(ost. akt: 2021-01-21 08:35:54)
— Otarcie się o śmierć nauczyło mnie doceniać to, co mam — mówi Jakub Świderski

— Otarcie się o śmierć nauczyło mnie doceniać to, co mam — mówi Jakub Świderski

Autor zdjęcia: Przemysław Koch

ROZMOWA || Gdyby kolega nie przyszedł na kawę, to bym umarł. Po prostu — mówi Jakub Świderski. W 2015 roku miał udar. Mimo szybkiego transportu śmigłowcem do szpitala, lekarze nie dawali mu większych szans. Miał być warzywem i nie rozpoznawać własnej żony oraz dzieci. Dzięki tytanicznej pracy wrócił do normalności. Jeździ rowerem, pływa, morsuje. Gdy tylko upora się z bieganiem, chce wystartować w triathlonie.
— Udar to nic przyjemnego. Mogę mówić bezpośrednio? Nie chciałbym stale szukać poprawnych politycznie zamienników.
— Śmiało, nie mam z tym najmniejszego problemu. W pełni "przetrawiłem" już całą tę sytuację. Mogę mówić o tym jak o wszystkim innym.

— Świetnie. Jakich sportów imałeś się przed udarem?

— Byłem aktywny fizycznie odkąd pamiętam. Uwielbiałem jeździć na rowerze, a jeszcze bardziej kochałem pływanie. W basenie czy w jeziorze czułem, że żyję. Nie było to jednak nic na poziomie zawodniczym. Raczej rekreacyjnie. Wszystko za sprawą biegu. Bo choć nigdy przesadnie nie przepadałem za bieganiem, to ewidentnie byłem stale zabiegany w pracy. Poświęcałem jej dużo czasu.

— Kiedy organizm się zbuntował?
— W grudniu 2015 roku, miałem wtedy 42 lata. Pamiętam, że przez kilka dni bolała mnie głowa. Coraz mocniej i mocniej. Zrzucałem to na nadciśnienie. Czasem je mierzyłem, ale wymówka dla złych wyników znalazła się zawsze: a to, że byłem po pracy czy innej aktywności, a to, że wcześniej wypiłem piwko czy dwa...

— Nie pojawiła się myśl, by zapytać o zdanie lekarza?
— Żona dość szybko stwierdziła, że powinienem się do niego zgłosić. Prawdę mówiąc jednak całą tę sytuację zlekceważyłem. Duży wpływ miała na to praca. Zresztą — trudno było mi wyobrazić sobie tę sytuację. Miałbym powiedzieć lekarzowi, że boli mnie głowa? Byłem przekonany, że usłyszałbym coś w stylu: "Weź pan tabletkę, idź w cholerę i nie zawracaj głowy".

— Aż wreszcie dopadł Cię udar.
— Niestety. Chwyciło mnie, gdy byłem w pracy. Prowadzę zakład mechaniczny. Serwis opon, wulkanizacja... Niosłem drzewo, by napalić w piecu. Powoli kolejne kawałki zaczęły mi wypadać z rąk. Zacząłem się zastanawiać o co chodzi. Zostawiłem drzewo i poszedłem do biura. Niespodziewanie uderzyłem w ścianę. Docierało do mnie, że tracę czucie w którejś ręce, ale byłem w stanie, w którym nie wiedziałem czy chodzi o lewą czy prawą. Pojawiły mi się mroczki przed oczami. Przylgnąłem do ściany, czułem się coraz gorzej.

— Co było dalej?
— Kolega wpadł do mnie na kawę. Popatrzył i zapytał żartem czy nie jestem pijany. Nigdy jednak nie piłem w pracy. Szybko zorientował się, że sprawa jest poważna. Po karetkę dzwonił w momencie, gdy zaczęła mi "uciekać" dolna warga. Medycy pojawili się dość szybko. Początkowo też założyli, że chodzi o alkohol.

Obrazek w tresci

Cel na 2021 rok? Tańczyć na weselu własnego syna

— Niektóre objawy, niestety, są dość podobne.
— To prawda. Kolega jednak wytłumaczył im, że odkąd mnie zna — a jest to wiele lat — nigdy nie widział mnie pijanego w pracy. Któryś z nich wreszcie kazał mi stanąć możliwie prosto i podnieść ręce jak do przysiadu. Jedną miałem względnie normalnie, ale druga gasła z każdą chwilą. Dopiero wtedy zaczęli poważnie działać. Całe szczęście nie tylko szybko, ale i skutecznie.

— Nie obyło się bez śmigłowca.
— Z tego co działo się później pamiętam niewiele. Większość znam z opowieści innych. Zacząłem się dusić, konieczna była tracheotomia (w uproszczeniu; zabieg polegający na rozcięciu tchawicy — przyp. K.K.). Wprowadzili mnie w stan śpiączki farmakologicznej, w międzyczasie lecieliśmy już na pełnym gazie do szpitala w Olsztynie.

— Gdyby kolega nie zaszedł na kawę...
— To bym umarł. Po prostu. Istniała wprawdzie szansa, że któryś z pracowników zainteresowałby się moją dłuższą nieobecnością. Albo wszedłby w tym czasie klient. Jeśli jednak by mnie nie znał, to stwierdziłby, że "leży jakiś pijak". Wszystko trwałoby długo. Zbyt długo. A w takich chwilach liczy się każda chwila. Każda minuta zwłoki może przynieść potężne spustoszenie w niedotlenionym mózgu.

— Jakie były pierwsze rokowania lekarzy?

— Bardzo słabe. Lekarz, który się mną opiekował, od razu dał żonie druk, dzięki któremu mogła mnie później wysłać do hospicjum. Nie widział dla mnie szansy. Mówił, że nawet jeśli się obudzę, to nie będę odróżniał czajnika od nocnika. Będę mylił podstawowe pojęcia. A co jeszcze bardziej bolesne, najprawdopodobniej nie rozpoznam ani jej, ani dzieci.

— Miałeś być warzywem.
— Tak, postawił na mnie krzyżyk. Nie mam jednak o to żalu ani do niego, ani do kogokolwiek innego. To doświadczony lekarz. Widział niejedno w życiu. Możliwe, że w ogromnej większości tego typu przypadków skończyłoby się właśnie tak, jak zapowiadał. Z drugiej strony, jakoś w głębi serca jednak trochę przykro, że tak we mnie nie wierzył.

Obrazek w tresci

Dziesiątki kilometrów rowerem? Bez problemu. Wycieczka do Świętej Lipki

— A znajomi wierzyli? Gdy jest dobrze, jest ich wielu. Gdy źle — najczęściej znikają.
— Żona była przy mnie cały czas. Bardzo jej za to dziękuję. Chyba jeszcze nigdy nie powiedziałem jej tak naprawdę ile to dla mnie wtedy znaczyło. Mieć w takich chwilach ukochaną osobę przy boku to coś bezcennego. Znajomi też nie zawiedli. Odwiedziło mnie wiele życzliwych osób. Wspierały mnie tym, czym mogły. Czyli — w tym przypadku — głównie dobrym słowem. Każdy szczery uśmiech jednak dodawał mi sił. Trzymali kciuki, mówili, że z tego wyjdę. Nabierałem wiary, że właśnie tak będzie. Nawet jeśli byłem w tamtej chwili przypięty pasami do łóżka.

— Pasy były konieczne?
— Przez jakiś czas tak. Natłok emocji powodował, że nie wszystko kontrolowałem tak, jak powinienem. Musiałem dopiero uświadomić sobie jak wygląda nowa rzeczywistość. Nim do tego doszedłem, noce mijały bezsennie. Organizm był w szoku. Wierzgałem się na szpitalnym łóżku i — bez pasów — zrobiłbym sobie pewnie niemałą krzywdę.

— Poobgadywałem Cię nieco z Twoimi znajomymi. Wszyscy mówią: "Świderski to zawzięty gość. Jak sobie coś postanowi, to nie ma zmiłuj".
— Może i coś w tym jest (śmiech). Szybko pojawiła się myśl, że muszę wytyczyć sobie konkretne zadanie. Pierwszym było to, by jak najszybciej udowodnić wspomnianemu lekarzowi, że bardzo się mylił spisując mnie na straty. Za cel postanowiłem sobie pokazanie mu, że nie będę warzywem. Że będę chodził. Że będę w stanie powiedzieć choć kilka zdań z sensem. Że będę żył normalnie.

— Ile Ci to zajęło?
— Nadspodziewanie szybko. Po miesiącu od opuszczenia szpitala stawiłem się w nim ponownie. O własnych nogach. Chciałem zapukać do lekarza i chwilę z nim pogadać. Może i trochę pochwalić się efektami. Niestety akurat go nie było. Machnąłem ręką i wziąłem się za dalszą pracę nad sobą. Trzeba było wyrwać życiu jeszcze więcej, a nic na tym gruncie nie przychodziło łatwo.

— Dużo doskwiera Ci jeszcze dolegliwości po udarze?
— Z każdym rokiem coraz mniej. Dziś trochę się jąkam, mam też trochę słabszą lewą rękę i nogę. Niedowład, lecz nie jakiś wielce znaczny. Dużo dały mi zabiegi rehabilitacyjne. Część refundowana, część z prywatnej kieszeni. Świetnie sprawdzał się także basen, z którego — żałuję — obecnie korzystać nie można z powodu obostrzeń.

— Widziałem, że to dla Ciebie nie kłopot. Morsujesz.
— Tak. I to nie tylko stoję zanurzony w lodowatej wodzie, ale i — zanim nie pojawi się lód — pływam. Muszę przyznać, że ta ekspozycja na zimno przynosi wyraźne efekty. Czuję, że organizm regeneruje się znacznie szybciej.

— Wiem, że coraz śmielej wracasz do sportu.

— Cały czas pracuję nad sobą. Sprawa jest o tyle prostsza, że mieszkamy w domu jednorodzinnym i mam swoją prywatną, dostosowaną siłownię. Trenuję 3-4 razy w tygodniu. Walka o to, by być w pełni sprawnym, wciąż trwa. Do tego dochodzą coraz dłuższe trasy pokonywane rowerem.

— Solidne tempo. Rodzina nie prosi, byś zwolnił?
— Żona wciąż mi powtarza, bym wyluzował (śmiech). Ale nie potrafię. Jeśli daję coś z siebie, to na 100 procent, a czasem staram się nawet więcej. Zawsze byłem trochę "nadpobudliwy". Wróciłem też do pracy. Choć — muszę szczerze przyznać — idzie mi trochę słabiej niż przed udarem. Wierzę, że to jednak tylko kwestia czasu.

— Czego nauczył Cię udar?
— Na pewno tego, by doceniać to, co mamy. Życie jest ulotne. Wielu to mówi, ale niewielu to tak naprawdę rozumie. Kiedyś patrzyłem na wiele rzeczy, ale ich nie widziałem. Gdy otarłem się o śmierć, zacząłem dostrzegać niesamowite rzeczy np. w przyrodzie, na które wcześniej nawet nie zwróciłbym uwagi. Zwykły wypad na grzyby potrafi być pięknym przeżyciem.

— Masz jakieś sportowe marzenie do zrealizowania?
— Chciałbym wystartować w triathlonie. Do etapu rowerowego czy pływackiego mógłbym przystąpić choćby i dziś. Gorzej wciąż mam z bieganiem. W tym jeszcze nie miałbym szans z rywalami.

— W czym największy problem?
— Co jakiś czas próbuję biegać, jednak do tej pory najczęściej kończy się na śmiechu i żartach, które robimy sobie z tego wraz z żoną. Czucie w lewej nodze nie jest w pełni normalne. Podczas biegu układa się nieco inaczej i wygląda to dość zabawnie. Niestety słabsze są z tego powodu i wyniki.

— Znając Cię, także i to jest tylko kwestią czasu.
— Tego się trzymam. Nie poddaję się. Potężną dawkę motywacji dał mi film w reżyserii Łukasza Palkowskiego pt. "Najlepszy". Opowiada historię Jerzego Górskiego, który (choć wcześniej był spisywanym na straty narkomanem) wygrał z nałogiem. A potem zdobył m.in. tytuł mistrza świata w triathlonowych zawodach Double Ironman w Stanach Zjednoczonych.

Obrazek w tresci

— Walka o to, by być w pełni sprawnym, wciąż trwa — przekonuje Jakub Świderski

— Wygrał i coś więcej. Normalność.
— Dokładnie, a to coś, czego ludzie nie doceniają. Oczywiście wiem, że nałóg narkotykowy to nie to, co udar, ale i ja chcę przezwyciężyć swe słabości.

— Co przekazałbyś innym, którzy borykają się z podobnymi problemami?
— Ważne, by nigdy się nie poddawać. Nie ulec pokusie, by "odpuścić". By leżeć przed telewizorem, narzekać na swój los, z miesiąca na miesiąc popadając w coraz większą niemoc. A nie ma się co nad sobą rozczulać, to do niczego dobrego nie prowadzi. Trzeba małymi kroczkami wprowadzać coraz więcej aktywności do swojego życia. Dbać przy tym i o dobre "paliwo", czyli odżywiać się zdrowo i rozsądnie, a nie obżerać się świństwem (choćby było nie wiadomo jak smaczne). Pozytywne myślenie i wiara w siebie. No i koniec ze ślepą pogonią za pieniędzmi.

— W obecnym świecie to szczególnie trudne.
— Tak. Często ludzie są tak skupieni na zarabianiu kasy, że wszystko inne tracą z oczu. Ważne, by nie zapomnieć o jednej rzeczy. Pracuje się po to, by mieć za co żyć. A nie żyje się po to, by móc pracować.

— Czego życzyć Ci na 2021 rok?
— Dużo zdrowia, sił i... szczęścia. Zdrowia — to kwestia oczywista. Sił — bo robię wszystko, by we wrześniu móc tańczyć na weselu własnego syna. A szczęścia — bo w obecnych, wirusowych realiach, organizacja wszelkich wesel i innych imprez jest bardzo utrudniona. Wierzę jednak, że wszystko pójdzie tak, jak powinno.

— Tego zatem, w imieniu całej redakcji, z całego serca życzę!


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5