Skazany na bluesa, żagle i oldtimery. Wozi z kapelą po świecie wehikuł czasu [WYWIAD]

2020-04-25 19:33:56(ost. akt: 2020-04-25 19:55:38)
Igor znalazł się wśród najlepszych instrumentalistów na prestiżowej liście Blues Top 2019

Igor znalazł się wśród najlepszych instrumentalistów na prestiżowej liście Blues Top 2019

Autor zdjęcia: fot. Michał Kwaśniewski/www.goldmoon.pl

ROZMOWA || — Ludzie często podchodzą do nas po koncertach i mówią, że dzięki nam cofnęli się w czasie. Do lat młodości — mówi Igor Augustynowicz. Multiinstrumentalista z Pisza znalazł się niedawno na prestiżowej liście Blues Top 2019, choć przyznaje, że w swej karierze zdarzało mu się grać i... "do kotleta" na weselach. Z utalentowanym pałkerem rozmawiamy m.in. o krążącym w jego rodzinie "genie muzycznym", pracach nad płytą solową, a także świetnych wynikach w windsurfingu oraz miłości do motoryzacji. Zwłaszcza tej starszej niż on sam.
— Na Mazurach nazwisko Augustynowicz nierozerwalnie kojarzy się z muzyką. Liczyłeś ile osób gra u was na instrumentach?
— Większość, faktycznie, miała w mniejszy lub większy sposób do czynienia z graniem. Poza mną jest np. mój brat Piotrek, świetny gitarzysta. Tata, odkąd pamiętam, grał na klawiszach i basie. Pamiętam go z gitarą kultowej dziś już marki Defil. Poza tym Sławek Pardej, jeden z wujków, jest typowym multiinstrumentalistą. Ja natomiast wyszkoliłem jego syna, mojego brata ciotecznego, na dobrego perkusistę, który dostał się później do najlepszej szkoły muzycznej w Manchesterze. Jako perkusista gra obecnie już profesjonalnie, i to z wieloma kapelami. Inny z wujków gra natomiast od lat na mandolinie... Uzbierałaby się ze wszystkich niezła orkiestra.

— W takich warunkach byłeś praktycznie "skazany na bluesa". Pamiętasz w ogóle początek grania, czy grasz odkąd pamiętasz?
— Muzyka była w naszym domu od zawsze. Ojciec był i jest hipisem, gra zresztą nadal. Puszczał nam muzykę z winyli, głównie jego ukochane Led Zeppelin czy Black Sabbath. Przygodę z graniem rozpocząłem około 6 roku życia, może nieco wcześniej. Tacie udało się załatwić kilka instrumentów z jednostki wojskowej. Jakieś stare werble, gitary... Nie było tego wiele. Wystarczyło jednak, by nauczyć nas kilku pierwszych kawałków.

— Od początku wiedziałeś, że chcesz siedzieć za bębnami?

— Był to pierwszy instrument, na którym zagrałem. Typowa, prawdziwa nauka zaczęła się u mnie jednak od fletu, który szlifowałem w szkole muzycznej.

— Flet nie jest najpopularniejszym instrumentem wśród rockowców czy metalowców.

— To prawda, choć zdarzają się wyjątki. Jak chociażby Ian Anderson, lider grupy Jethro Tull. Jej twórczość również zaszczepił we mnie tata. Lecz choć nie szło mi z tym fletem najgorzej, to z każdym dniem coraz więcej czasu poświęcałem perkusji.

— Na jakich instrumentach nauczyłeś się grać do tej pory?
— Na większości znanych mi instrumentach perkusyjnych. Do tego fortepian, gitara (także w wersji 12-strunowej), mandolina, sitar... Tak naprawdę jeśli ma się trochę słuchu, to można wykrzesać sensowny dźwięk z każdego instrumentu. A nawet i bez instrumentu. Na przedmiotach, które teoretycznie z muzyką się nie kojarzą.

— Duża część pałkerów miała epizod grania na garnkach i pokrywkach. Mało który się do tego przyznaje.
— To i ja się nie przyznam (śmiech). Pamiętam jednak, że wykorzystywaliśmy rakiety tenisowe, układaliśmy w pokoju kable... Robiliśmy sobie imitację prawdziwej muzycznej sceny. Marzyliśmy, by kiedyś na takiej zagrać. Przed wielką publicznością.

— Do tej pory grałeś już w blisko 30 zespołach. Który z nich był pierwszym projektem, który mógłbyś uznać jako poważny?
— Graf Hotel, wcześniej znany jako P.I.S.Z., którego nazwa wiązała się z naszymi imionami (Piotr, Igor i Zbigniew Augustynowicz + Sławomir Sikora). Później z zespołem związał się także Piotr Syta. Tych czasów na pewno nie zapomnę. Grywaliśmy głównie po zlotach motocyklowych. Wtedy też zafascynowałem się motoryzacją...

Obrazek w tresci

Muzycy Zeppelinians grali już dla tysięcy miłośników rocka. A sława rośnie fot. Romek Piątek

— Do niej jeszcze za chwilkę przejdziemy. Wytłumacz mi najpierw skąd tak krótki staż w większości kapel? Nie mogli z tobą wytrzymać?
— Z niektórymi zespołami byłem lub jestem związany przez długie lata. Krótszych przygód było jednak sporo, przyznaję. Wynika to z tego, że cały czas chcę się uczyć, poszerzać horyzonty muzyczne. Poza rockiem, bluesem czy metalem, grałem także m.in. poezję śpiewaną czy... pochodne hip hopu. Otworzyło mi to głowę na nowe rzeczy.

— Dotarłem do informacji, że w karierze grałeś także w... orkiestrze strażackiej. Jeździłeś też i na akcje?
— Nie, skończyło się na samym graniu. Może to i lepiej (śmiech). Nauczyłem się jednak w tym czasie kilku rzeczy, które pomagają mi muzycznie do dziś.

— Daleko ci do tego, by poczuć się spełnionym muzykiem?
— Nie sądzę, by było to w ogóle możliwe. Nawet gdybym dostał się do jakiejś wielkiej, kultowej kapeli. Muzyka jest dla mnie czymś, co nie ma końca. Możesz płynąć i płynąć, ale dna nie dotkniesz. Czymś, co mógłbym uznać jako "duży krok", byłoby natomiast nagranie i wydanie własnej, autorskiej płyty. Skomponowanej i zagranej kompletnie solowo.

— Obecny czas, gdy siedzimy w domach dłużej niż przeciętnie, wydaje się idealny do komponowania.
—I dlatego też prace nad krążkiem poszły do przodu. Do końca jednak bardzo, bardzo długa droga. Zwłaszcza finansowa. Potrzebowałbym pokaźnych funduszy, bo wychodzę z założenia, że jeśli mam coś takiego skomponować, to solidnie. W profesjonalnym, zawodowym studiu nagraniowym. To nie są tanie rzeczy.

— W tej chwili jesteś perkusistą 5 kapel. Da się to pogodzić?
— Tak, choć czasu nie da się niestety w tym przypadku podzielić równo. Przez ostatnie miesiące głównie działaliśmy jako Zeppelinians (tribute band - przyp. K.K.). Szkoda, że wynikła ta cała sytuacja z koronawirusem, bo pokrzyżowało nam to nieco plany z koncertami.

— Właśnie z tą grupą najszczelniej wypełniasz lokale. Jakie to uczucie grać dla wielkiej publiki?
— Największa publiczność, przed którą wystąpiliśmy, liczyła ok. 3 tysięcy osób. Było to w 2019 roku na Blues Festiwalu w Gdyni. W gdańskim Starym Maneżu zagraliśmy dla ok. 1 tysiąca. Dla jednych pewnie to niewiele, ale dla mnie było to wielkie przeżycie. Zagrałem w życiu wiele koncertów, ale przed tymi w Gdyni czy Gdańsku stres dopadał mnie już na tydzień przed występem. Wychodząc na scenę, a także w pierwszych minutach, aż się trzęsłem. Szybko jednak wchodziliśmy we właściwy trans i było już z górki.

— Coraz głośniej o was. Co uznałbyś za wasz główny atut?
— To tribute band, więc popularność w dużej mierze nie jest zasługą naszą, a legendy Led Zeppelin. Choć na co dzień tego nie widać, to w Polsce jest mnóstwo ludzi, którzy słuchają tego typu muzyki. A jeszcze więcej jest takich, którzy słuchali jej kiedyś. Często podchodzą do nas po koncercie i mówią: "Przychodząc nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Dzięki wam jednak cofnęliśmy się w czasie, do lat młodości".

— Czyli wozicie ze sobą wehikuł czasu. Gdzie z nim już byliście?
— Objechaliśmy z repertuarem większość większych klubów w Polsce, a dodatkowo można nas usłyszeć w programie Piotra Kaczkowskiego, legendarnego prezentera muzycznego Trójki. Mieliśmy także małe tournee po Czechach, pojawiliśmy się i na Litwie. Teraz musimy czekać, aż unormuje się sytuacja z pandemią, ale planów i marzeń mamy wiele. Chcielibyśmy pokoncertować solidniej w Niemczech. Fajnie byłoby też wystąpić w Liverpoolu, gdzie odbywa się festiwal właśnie w tym "starym" klimacie. Innymi marzeniami, podobnie jak pewnie większości muzyków w Polsce, jest m.in. występ na Woodstocku, w Trójce (na żywo) oraz na Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty.

— Słyszałem, że miałeś rozmowy z cenionym zespołem Chassis. Plotka czy prawda?
— Prawda. Mieliśmy nawet już "zaklepane" wspólne koncerty, m.in. w Kaliningradzie, Gdańsku i Mrągowie. W obecnych warunkach oczywiście musiały zostać odwołane.

— Pamiętasz swój pierwszy złożony autograf?
— Pierwszy złożyliśmy zespołowo, jako Graf Hotel. Byłem wtedy maluchem, lecz starałem się "dorośle" podpisać na plakacie podczas koncertu dla powodzian. W kolejnych latach zdarzało się już, że ktoś chciał autograf typowo ode mnie, ale były to raczej pojedyncze przypadki. Tłumów nie ma (śmiech).

— 'Jeszcze' nie ma. Pojawiają się autografy, powinna pojawić się i kasa. Na tym "wyższym" muzycznym poziomie da się zarobić?
— Nie chcę podawać konkretnych kwot. Nie ma szału, ale nie ma i tragedii. Da się przeżyć.

Obrazek w tresci

Miłość do windsurfingu, tak jak i do muzyki, zaszczepił w nim tata; fot. archiwum prywatne

— Gdy jednak trafi się kilka "większych" występów w miesiącu, to jest to już miły kawałek grosza.
— Niby tak, choć trzeba pamiętać, że gażę rozdziela się między wszystkich członków zespołu, a do tego odlicza poniesione wydatki. Z koncertowania z jedną kapelą trudno się utrzymać. Dlatego też większość z nas udziela się i koncertuje także z innymi zespołami. A i tak trudno byłoby uznać te zarobki za satysfakcjonujące. Część z nas pracuje także w innych branżach, część prowadzi lekcje z gry na danym instrumencie. Obecnie, z wiadomych przyczyn, koncertów nie ma, a zajęcia przyszło prowadzić przez Internet. To będzie trudny czas dla muzyków, ale wierzę, że uda się przeczekać ten kryzys.

— Gdy wcześniej muzyków dopadał kryzys, sięgali po... wesela. Tak szczerze, grałeś kiedyś "do kotleta"?
— Zdarzało się (śmiech). Gdy z kasą nie było kolorowo, to nie było innego wyjścia. Nie byłem jednak związany z żadnym tego typu zespołem na stałe. Raczej brałem po prostu zastępstwa, gdy jakiś perkusista nie mógł pojawić się na takim weselu. Większość muzyków przeżyła coś takiego chociaż raz. Kasowo nie wygląda to źle, choć pewnie niewielu się z taką twórczością utożsamia.

— No to pojedźmy po bandzie. Ty, stary rock'n'rollowiec, grałeś "Jesteś szalona"?
— (śmiech) Na szczęście tego do CV nie muszę wpisywać. Zespoły, z którymi grałem na weselach, nie były zespołami disco polo. Prowadziły imprezę w klimatach "biesiadnych", momentami może nawet lekko rockowych. Udało się więc pominąć tego typu "specyficzny" repertuar.

— Którego z pałkerów uznałbyś za swoją największą inspirację?
— Johna Bonhama z Led Zeppelin oraz Davida Grohla (Nirvana/Foo Fighters).

— Warmii i Mazurom też nie brak legend. Które kapele lubisz najbardziej?
— Większość pochodzi z dawnych lat. Ogromny sentyment mam np. do zespołu Guru, z Włodzimierzem Czykietą na wokalu, Piotrem Glazerem na basie, Sławomirem Sikorą na perkusji i Januszem Wykowskim na gitarze. Świetnie grała też kapela DDT. Zawsze bardzo ceniłem ponadto np. olsztyńskiego Vadera czy ełcki Sandaless.

— Od dłuższego czasu w twoim rodzinnym Piszu prężnie rozwija się projekt "Rock nad Pisą". Myślisz, że inicjatywa ma szansę rozrosnąć się do naprawdę pokaźnych rozmiarów?
— Trudno powiedzieć. Wiem natomiast, że szczerze, z całego serca tego życzę nie tylko organizatorom, ale i wszystkim w okolicy, którzy kochają tego typu muzykę. Byłem na kilku koncertach organizowanych przez tę ekipę. Zagraliśmy tam zresztą jako zespół Piołun. Cykl ma naprawdę fajny, niepowtarzalny klimat. Organizują go pozytywni ludzie. Pojawia się na niej wielu znajomych z różnych stron. Oby kręciło się to jak najdłużej i jak najmocniej.

— Przejdźmy do innej z twoich pasji. Windsurfing. Jak się tym zaraziłeś?
— Podobnie jak muzyką, czyli za sprawą taty. Dzięki niemu pływałem już w wieku ok. 12 lat. Przekazał mi nie tylko swój sprzęt, ale i umiejętności. Miałem solidne podstawy. Później, gdy już nieco podrosłem, zacząłem trenować także na własną rękę. Obecnie możliwości czerpania wiedzy w tym temacie jest znacznie więcej niż kiedyś. Może zabrzmi to nieco nieskromnie, ale pływam już dość wyczynowo.

Obrazek w tresci

— Muzyka była w naszym domu od zawsze — wspomina Igor Augustynowicz; fot. archiwum rodzinne

— Jesteś lepszym windsurferem niż perkusistą?
— Muzyka jest dla mnie priorytetem, więc mocniejszy czuję się za perkusją. Deska jednak wciąga, ma w sobie "to coś". Jest jak narkotyk. Dlatego też, gdy tylko zaczyna się jakaś wichura i mam możliwość, to pakuję sprzęt w samochód i jadę nad jezioro. Najczęściej nad Śniardwy.

— Brałeś udział w zawodach?
— Tak, zdarzało się. Nie mam jednak w sobie żyłki do rywalizacji w tym temacie. Są lepsi. Pływając wolę skupiać się na samej naturze. Wiatr, woda... Wolę cieszyć się tym, niż martwić się o to, że muszę kogoś wyprzedzić czy też ktoś mnie goni.

— Na prędkościach jednak ci zależy.
— Zdecydowanie. Dlatego też pływam głównie po Śniardwach. Gdy płynie się przy wietrze np. 60 km/h, to czysta frajda. Niesamowite uczucie jest także przy kite surfingu, z którym jakiś czas temu zapoznał mnie mój dobry znajomy. Czuję, że mogłoby mnie to również wciągnąć. Zapał studzą jednak koszta, bo sprzęt - nawet taki "na początek" - do tanich nie należy.

— Gdybyś wygrał nieco w "totka", wygraną wydałbyś na sprzęt perkusyjny, pływacki czy...
— Na pewno na busa, w którym mógłbym wozić cały zestaw perkusyjny, który mam obecnie, deski i inne rzeczy. Następny w kolejności byłby generalny remont mojego "klasyka", czyli Audi 80.

— Skąd go w ogóle wytrzasnąłeś? Takich modeli już w komisach raczej nie ma.
— Dostałem go w spadku po dziadku. Ma swoją długą, piękną historię. Wiele widział. Wbrew pozorom nie ma nawet problemu z częściami, można je spokojnie kupić i dziś. Jest jednak przy nim dużo roboty. Ostatnio nieco go zaniedbałem. Tu i ówdzie pojawiła się rdza. Priorytety są jednak obecnie zupełnie inne.

— Muzyka. Tak z ciekawości: ile najwięcej wydałeś na talerz?
— Kieszeń potrafi zaboleć, ale brzmienie później to wszystko rekompensuje. Za jeden z talerzy zapłaciłem ok. 2 tys. zł. Chyba, że wliczyć w "talerze" także gong. Ten wyniósł mnie ok. 3,5 tys. zł. Byłoby więcej, ale statyw sam wyciąłem sobie z desek. Niedługo może uda mi się zespawać stalowy, okrągły. Taki jak u Led Zeppelin.

— A wszystko zaczęło się od starego winyla, kawałka werbla i dziecięcych marzeń...
— Dlatego też trzeba uważać na swoje marzenia, bo czasem się spełniają (śmiech).


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5