Demolka! "Rybak" znów znokautował rywala w 1. rundzie! [ROZMOWA]

2019-01-29 21:39:53(ost. akt: 2019-01-29 22:00:50)

Autor zdjęcia: Miłosz Kozakiewicz

— Wiem już jak bić, żeby nokautować — mówi Mateusz Żukowski z Pisza. Popularny "Rybak", 19 stycznia podczas gali Pałuska Kickboxing Night w Suwałkach, już w 1. rundzie znokautował Siergieja Parcinskiego z Białorusi (cios kolanem w wątrobę).
— Blisko rok wcześniej w Suwałkach nie miałeś szczęścia. Przegrałeś ze słynnym Karolisem Liukaitisem. Były wątpliwości przed powrotem?
— Od dłuższego czasu każdą porażkę traktuję jako cenną lekcję. Wbrew pozorom im bardziej boli, tym więcej wyciągam z niej wniosków. Z Karolisem daliśmy naprawdę mocną walkę i mile ją wspominam. Wątpliwości przed powrotem nie miałem zatem żadnych.

— Na PKN miałeś już wyrobioną markę. W jaki sposób udało się wkręcić tam i Bartka Arnistę?
— Było przy tym trochę szczęścia i improwizacji. Organizatorom na ostatniej prostej wypadł jeden zawodnik z karty walk. Szukali solidnego zamiennika. A że Bartek był cały czas w treningu, to nie było się co zastanawiać. Podjął rękawicę i pojechaliśmy razem do Suwałk.

— Zestawiono go z bardziej doświadczonym reprezentantem gospodarzy, Patrykiem Szyszko. Na "dzień dobry" przywitał Bartka potężnym kopnięciem na korpus.
— Ten cios wyglądał groźnie, ale tak naprawdę nie zrobił zbyt wielkiej krzywdy. Trzeba jednak przyznać, że rywal był solidny. W dodatku dość niewygodny, więc Bartek faktycznie nie miał łatwego zadania. Nie wyszło tak dobrze, na ile liczyliśmy, ale nie było najgorzej. Bartek bronił się dobrze, choć kilka razy - przyznaję - "wyłapał" kilka mocnych ciosów. Ma jednak twardą szczękę, nieźle zniósł ataki rywala, który - zresztą - coraz wyraźniej "tracił tlen". W 3. rundzie zaczęliśmy szukać rozwiązania tego pojedynku ciosami na korpus.

— Nie wyszło z tego zbyt wiele, rywalowi udało się zaskoczyć Bartka jedną z kontr. Rzuciłeś ręcznik. Trudna decyzja?
— Z dwojga złego zawsze wolę, by chłopaki mieli do mnie pretensje o przerwanie pojedynku, niż żeby zaliczyli ciężkie nokaut. Sam miałem jeden taki przykry nokaut w swojej karierze i doskonale wiem czym to pachnie. Nie polecam. Decyzja była jednak bardzo trudna. Wiem, że Bartek ma ogromne serce do walki i nigdy z własnej woli by się nie poddał...

— Nie miał do ciebie o to pretensji?
— Nie, nie miał. Myślę, że zdawał sobie sprawę z tego co jest moim obowiązkiem. A jest nim m.in. dbanie o zdrowie prowadzonych przeze mnie zawodników. To nie UFC, nie zarabiamy w setkach tysięcy dolarów, by móc po walce zafundować sobie długie wczasy. Po zejściu z ringu musimy być sprawni, bo trzeba żyć, zarabiać i nie zapominać o obowiązkach względem rodziny itd. Na jednej walce świat się nie kończy.

— To nie był dla ciebie pierwszy raz, gdy przyszło ci - w odstępie kilkudziesięciu minut - najpierw występować jako trener, a później jako zawodnik. Na ile jest to kłopotliwe?
— Jest to kłopotliwe tylko wtedy, gdy... myślisz, że takie jest. Warunki były takie, a nie inne. Trzeba sobie radzić w każdej sytuacji. To najlepsza droga do rozwoju.

— Do dnia walki tak naprawdę nie wiedziałeś zbyt wiele o swym rywalu. Czego się po nim spodziewałeś?
— Widziałem wcześniej tylko jedną z jego walk. Zrobił na mnie dobre wrażenie. Bił się w niej całkiem dobrze, technicznie łączył ciosy w fajne kombinacje. Całość wzbogacał o klincz i uderzenia kolanami na głowę. To nie był facet z pierwszej łapanki. Zresztą - odnoszę wrażenie, że chłopaki z Suwałk zawsze dbają o to, by moi przeciwnicy prezentowali wysoki poziom (śmiech). Oczywiście jestem im za to bardzo wdzięczny. Szykując się do takich walk nigdy nie brak motywacji.

Obrazek w tresci

— Jednym z pewników było to, że jest Białorusinem. Czyli tak jak jeden z trenerów, pod którego okiem treningi cenisz najbardziej. Andriej Molchanov nie miał oporów, by szykować Cię do walki ze swym rodakiem?
— Przecież nie walczymy na śmierć i życie (śmiech). Andriej to bardzo dobry trener. Myślę, że nawet mogę powiedzieć "przyjaciel". Podpowiedział mi kilka rzeczy związanych z rywalem, m.in. to, że - tak obiektywnie - to on raczej będzie w tym pojedynku faworytem. Zwłaszcza, że miałem przed walką trochę problemów zdrowotnych.

— Tzn?
— To była naprawdę niezła akcja, kosztowała mnie dużo nerwów. Po jednym z treningów załatwiłem się tak, że w czwartek (17 stycznia, 3 dni przed galą - przyp. K.K.) przez ból prawie nie byłem w stanie choćby otworzyć drzwi od samochodu. Na wysokości zadania stanęli jednak moi dobrzy znajomi z miejscowej Angitii, którzy zdołali mnie szybko "poskładać". Ukłony w stronę Roberta Faryja i całego jego zaplecza wyszkolonej kadry fizjoterapeutów. Bez nich musiałbym się pewnie wycofać i... byłby tylko wstyd (śmiech).

— Po raz kolejny w karierze usłyszałeś przed walką hymn Polski. Wciąż robi to na Tobie wrażenie czy to już raczej rutyna?
— W takich momentach nie ma mowy o rutynie. Zawsze dodaje mi to skrzydeł. Gdy słychać w ringu Mazurek Dąbrowskiego, to wiesz, że nie ma już miejsca na jakąkolwiek fuszerkę. Trzeba dać z siebie wszystko.

— Przejdźmy do samej walki. Nokaut w 1. rundzie po ciosie kolanem na wątrobę. Tak szczerze: ile było w tym szczęścia, a ile planu?
— Nie ma tu już miejsca na szczęście. Może zabrzmi to nieskromnie, ale kilka ładnych lat już trenuję, kilka ringowych wojen stoczyłem... Wiem już jak bić, żeby nokautować swoich przeciwników. Siergiej wszedł w moje "pole wymiany" i spróbował sił w klinczu. U jego wcześniejszych rywali ponoć się to sprawdzało. Jednak i ja czuję się w takich warunkach bardzo mocny. W dodatku już od blisko roku kładę mocny nacisk na poprawę takiej "czystej siły fizycznej". Mam czym uderzyć, więc kolejni rywale muszą wiedzieć, że żarty się skończyły (śmiech).

— Walka była transmitowana na żywo w Internecie. Wśród komentujących najczęściej pojawiało się pytanie: "Kiedy Rybak"? Czujesz się solidną marką w regionie? Ostatnio gdzie nie pójdziesz, to szybkie KO...
— Serio? Super. Bardzo się cieszę, że ludzie mnie wspierają i trzymają za mnie kciuki. To pokazuje, że systematyczne treningi nie idą na marne. A co do marki... Chciałbym, żeby przekładało się to także na oferty coraz poważniejszych, coraz bardziej wymagających walk. Bo jeśli nie teraz rozwijać zawodową karierę, to kiedy? Cieszy mnie dodatkowo fakt, że mogę dzięki pojedynkom promować nie tylko Pisz, ale i cały region. Pokazywać zawodnikom z innych okolicznych klubów, że nie trzeba mieszkać w wielkim mieście, by móc spełniać swoje marzenia w sportach walki.

— Gdzie i kiedy zobaczymy Cię teraz najszybciej w ringu? A może są i jakieś dalsze plany?
— Chcę dać sobie nieco czasu na odpoczynek...

— Mówisz jakbyś walczył pół dnia, a nie kilkanaście sekund.
— (śmiech) Niby w ringu nie było jak się zmęczyć, ale muszę pozwolić nieco organizmowi zregenerować się po okresie przygotowawczym. Oczywiście nie potrwa to długo. Parę dni i wracam do treningów. Wciąż wiele mi brakuje do formy, którą sobie wymarzyłem. Poza tym chcę też poświęcić nieco więcej czasu i rodzinie.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5