Triumf i stek z kangura, czyli mazurski Robin Hood w Australii [WYWIAD]

2018-11-09 19:02:16(ost. akt: 2018-11-09 19:43:41)
Sierż. Andrzej Skrajny

Sierż. Andrzej Skrajny

Autor zdjęcia: st. chor. szt. Waldemar Młynarczyk

— Nie będę kłamał, niedosyt jest duży — mówi Andrzej Skrajny. Sierżant 15 Giżyckiej Brygady Zmechanizowanej zajął 4. miejsce podczas zakończonych 28 października w Australii międzynarodowych zawodów Invictus Games. Czyli cyklu, w którym rywalizują weterani wojenni z całego świata. Droga do triumfu była jednak bolesna. Prowadziła m.in. przez tragiczne echa przeszłości z Afganistanu.
Invictus — znaczy niezwyciężony. Impreza powstała w 2014 roku z inicjatywy oddanego tematyce wojskowej księcia Harry'ego. Skierowana jest do żołnierzy i weteranów wojennych z całego świata, którzy ponieśli rany w misjach na terenie kraju oraz poza granicami. Reprezentacja Polski składała się z 15 zawodników, którzy zgrupowania mieli m.in. w Wojskowym Ośrodku Szkolenia Kondycyjnego w Mrągowie. Rozmawiamy z jednym z polskich niezwyciężonych - Andrzejem Skrajnym.

— Encyklopedia mówi jasno czym jest cykl Invictus Games. Jednak czym on jest dla ciebie?
— To na pewno impreza, która ma wiele aspektów. Wiele wymiarów. Naturalnie na pierwszym planie jest ten sportowy, który daje nam możliwość zmierzenia się z innymi weteranami. Osobiście bardzo cenię ją jednak za kwestie... rodzinne.

— Tzn?

— Jednym z plusów tego wydarzenia jest fakt, że lecąc na zawody możemy zabrać i swoje rodziny. Dla nas, zawodników, to więc idealna możliwość, by podziękować najbliższym za ich trud.

— Podziękować za co konkretnie?
— Po odniesionych na misjach urazach, żołnierze bywają w różnej formie. I od strony fizycznej, i psychicznej. Najbliżsi muszą więc nie tylko sami odnaleźć się w tej niełatwej, nowej rzeczywistości. Pomagają w powrocie do normalnego życia także nam, poszkodowanym na misjach. Nie jest to łatwe. Traumatyczne wydarzenia potrafią nawiedzać latami. Czasem całe życie. Ci, którzy nie mają wsparcia rodzinnego, często nie są w stanie udźwignąć tego ciężaru.

— Nie sposób uniknąć tego tematu. Gdzie służyłeś wcześniej i gdzie przyszło ci - niestety - pożegnać się z dotychczasowym, w pełni sprawnym ciałem?
— Pomijając wojskowy staż w Polsce, byłem 3-krotnie na misjach zagranicznych. Najpierw w 2004 roku wyleciałem na 12 miesięcy do Syrii. Później, w 2008 roku, spędziłem pół roku w Afganistanie (III zmiana). Urazu doznałem w 2011 roku. Też w Afganistanie, podczas X zmiany.

— Jak dokładnie do tego doszło?

— Podczas jednego z patroli nasz pojazd najechał na tzw. "ajdika", czyli improwizowany ładunek wybuchowy (IED, improvised exposive device - przyp. K. K.). W wyniku eksplozji zginął kierowca, a ja wraz z działonowym ponieśliśmy obrażenia. Miałem zmasakrowane nogi, lecz przeżyłem. Nie czuję się jednak szczęściarzem. W chwili, gdy ginie twój kolega, nie można mówić o szczęściu.

— Jaką pierwszą diagnozę postawili ci lekarze?
— Podczas pierwszego etapu ewakuacji, gdy wyciągali nas z zagrożonego terenu, pojawiały się głównie słowa o koniecznej amputacji. Los jednak sprawił, że trafiłem dość szybko pod opiekę Polaka, lekarza z Warszawy, który podjął próbę złożenia moich nóg. Z perspektywy czasu wiem, że musiała to być dla niego bardzo trudna decyzja. Złamania otwarte, zmiażdżona pięta, śródstopie... Gruchotało praktycznie wszystko. Do tego zaniki krążenia...

— Czyli raczej nic, czym mogliby zająć się w optymalny sposób na miejscu.
— Tak, przetransportowano mnie do Niemiec. Ponownie usłyszałem, że konieczna będzie amputacja. Lekarze mówili, że to jedyna szansa. Słyszałem: "Nic z tego nie będzie. To się nie zrośnie. Inaczej czeka cię tylko niesamowity ból. Kończyny nie będą spełniały w ogóle swoich funkcji".

— Widzę jednak, że jakimś cudem się udało je uchować.
— Cały proces był naturalnie stale konsultowany ze stroną polską. Nasi lekarze stwierdzili, by ich niemieccy koledzy się wstrzymali z amputacją. Jeśli faktycznie okazałaby się konieczna, to po prostu przeprowadziliby ją bez problemu w Polsce. Okazało się jednak, że - przy ogromnej pracy - nogi udało się uratować. Oczywiście nie są one w pełni sprawne, nie działają tak, jak powinny, ale... Ale są.

— Co jakiś czas w mediach pojawia się temat tzw. "zespołu stresu pourazowego". Ten problem dotyczy i ciebie?
— Teoretycznie nie, bo nikt u mnie tego nie zdiagnozował. Jest jednak opinia - dość popularna - że każdy, kto doznał urazu, cierpi na ZSP. Zresztą nie tylko ci bezpośrednio poszkodowani. Każdy, kto znalazł się w sytuacji typowo kryzysowej. Pozostaje więc w zasadzie kwestia tego czy ów zespół się ujawnia czy nie. U niektórych jest on wyraźny, u niektórych mniej. U mnie mniej.

— W Polsce potrafią radzić sobie z ZSP?
— Na pewno dużo, dużo lepiej niż jeszcze kilkanaście lat temu. Pod tym względem mamy obecnie jako Polacy więcej wiedzy i doświadczenia. Kiedyś, faktycznie, problem jakby zamiatano pod dywan. Chyba nie do końca wiedziano jak do tego podejść. Na zasadzie: "Facet po powrocie z misji pogrąża się kompletnie w alkoholu? No trudno, tak to bywa. Po prostu odreagowuje w ten sposób stres".

— W twoim życiu pojawiło się z kolei łucznictwo. Jak to się stało, że trafiłeś do kadry narodowej?
— Szczerze? Nie mieliśmy typowej sekcji łuczniczej. Myśląc początkowo o Invictus Games, nastawiałem się raczej na pływanie lub siatkówkę, oczywiście tę w wersji "na siedząco". Z tymi dyscyplinami miałem do czynienia już wcześniej. Myślę, że idzie mi w nich przyzwoicie. Na zgrupowaniu pojawiły się jednak i łuki. Zaangażowano i trenera Ryszarda Bukańskiego, mającego bardzo bogate doświadczenie w tym sporcie. Wybrana została grupa 15 osób. Najpierw przedstawiono nam "jak się do tego zabrać", a następnie każdy podchodził do łuku, by oddać 2-3 próbne strzały. Trener pilnie się wszystkiemu przyglądał. Dzięki wiedzy był w stanie szybko ocenić czy ktoś ma predyspozycje. Okazało się, że je mam, choć nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z łucznictwem.

— Nie wierzę. Jako chłopiec nie zmontowałeś ani jednego łuku z leszczyny i włóczki?
— (śmiech) Tego typu łuki to oczywista sprawa. W sumie chyba dla każdego młodego chłopaka, który wychowywał się w czasach, gdy dni spędzało się na podwórku, a nie przed komputerem. To jednak kompletnie co innego. Czym jest łucznictwo zacząłem poznawać dopiero dzięki trenerowi. Nie spodziewałem się, że będzie mi tak dobrze szło. A gdy dość szybko pojawiły się efekty, to zdecydowałem, że chcę zająć się tym poważniej.

— Łucznictwo stało się twoją terapią?
— Terapia to chyba zbyt duże słowo. Jednak sam wpływ tej dyscypliny na moją psychikę jest znaczny. Dzięki łucznictwu nauczyłem się umiejętności wyciszania. To tylko pozornie wydaje się łatwe. W ciągu 2-3 godzin treningu potrafię się w pewien sposób "odłączyć" od codzienności. Wyłączam wszystkie nerwy, stres, niepotrzebne myśli. Choć trzeba się trochę pomęczyć, to po takim strzelaniu jestem wypoczęty i zrelaksowany. Ten sport dał mi dużo dobrego.

— Zapewnił też wylot z rodziną i resztą kadry do Australii. Drugi koniec świata. Jak wyglądała ta podróż od strony technicznej?
— Trwała naprawdę długo, łącznie ok. 30 godzin. Najpierw stawiliśmy się w Warszawie. Następnie 6-godzinny lot do Kataru. Przesiadka i zaraz 15-godzinny lot do Australii. Dotarliśmy zmęczeni, ale w bojowych nastrojach. Nie było zbyt wiele czasu, by oswoić się z różnicą czasową, ale liczyliśmy się z tym.

— Z jakimi nadziejami leciałeś do Sydney?
— Moim marzeniem było zakwalifikowanie się do najlepszej szesnastki turnieju. Uważałem, że to będzie sukces. Na miejscu okazało się jednak, że na marzeniach może się skończyć.

— Tzn?
— Turniej łuczników przewidziano na 2 ostatnie dni zawodów. Na miejscu mogliśmy naturalnie korzystać w wyznaczonych porach ze strzelnicy. Na pierwszym z treningów obok mnie zameldował się Eugen Valentin Patru z Rumunii. Gdy zobaczyłem jak strzela, to... byłem kompletnie zdezorientowany.

Obrazek w tresci

fot. st. chor. szt. Waldemar Młynarczyk

— Okazał się poza konkurencją. Rumuński "Robin Hood" ostatecznie zgarnął złoto.
— Tak, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. To był w końcu mój debiut w Invictusie. Pojawiły się więc od razu myśli: "Co ja tu robię? Jeśli inni tak strzelają, to nie ma szans na miejsce w pierwszej szesnastce". Dopiero później dowiedziałem się, że facet jest w zasadzie "zawodowcem". Już wcześniej zajmował się tym sportem, doskonale wiedział co robi. Wygrał zasłużenie.

— Reszta była jednak w twoim zasięgu.
— Tak. Po początkowych kwalifikacjach uplasowałem się na 6. miejscu. W fazie pucharowej, w 1/8 finału pokonałem Australijczyka Grahama Bella, a następnie Fabiana Frily'ego z Francji. Pierwszą porażkę zafundował mi dopiero Fabio Tomasulo z Włoch. Wygrywałem 0:4, jednak ostatecznie przegrałem 6:4 w piątym secie. Pozostała mi wówczas "na pocieszenie" walka o brązowy medal.

— Zaszedłeś najdalej z Polaków. O brąz przyszło ci walczyć z kolejnym Włochem, Bove Bonaventurą. I był to chyba najbardziej emocjonujący pojedynek turnieju.

— Coś w tym jest. Cały czas szliśmy łeb w łeb. Wciąż nie można było wyłonić zwycięzcy. Wreszcie o wszystkim miał zadecydować tzw. "złoty strzał". Bove trafił w dziesiątkę, ja - niestety - tylko w dziewiątkę.

— Różnica kilku milimetrów.
— Dokładnie. Przy takich minimalnych różnicach wpływ ma kompletnie wszystko, nawet delikatny podmuch wiatru.

— Wielki sukces czy wielki niedosyt?
— Z jednej strony nie spodziewałem się, że w debiucie zajdę tak wysoko. Jak na tak krótki okres treningu, to był to naprawdę dobry wynik. Z drugiej strony, z tyłu głowy pojawia się myśl: "To był tylko 1 punkt różnicy". Nie będę kłamał. Niedosyt jest duży.

— Jak wyglądały wasze relacje z rywalami? Charakterni faceci z całego świata w jednym miejscu... Nie było zgrzytów?
— Nie, absolutnie żadnych. Tak jakby cały Invictus opierał się na tym, by nie było choćby odrobiny zawiści. Każdy z nas leciał tam nie po to, by zwyciężać. Oczywiście rywalizacja musi być, to są zawody, ale nie jest ona priorytetem. Wszyscy byli sobie bardzo życzliwi. Uśmiechnięci. Na zasadzie: "Okazałeś się lepszy? Super, szczerze ci gratuluję". Wiesz... Przeżyliśmy już swoje sytuacje kryzysowe. Patrząc przez ich pryzmat na jakiekolwiek uszczypliwości, niezdrową rywalizację... To po prostu dziecinada.

— Gdy kończyły się danego dnia zawody, mieliście nieco czasu wolnego. Tak szczerze: więcej rozmawialiście o sporcie czy wojsku?
— Prawdę mówiąc niezbyt często poruszaliśmy oba te tematy. Przed startem, wiadomo, wymiana doświadczeń sportowych, ostatnie wskazówki od trenera etc. Priorytetem okazało się jednak zwiedzanie. Nie wiem czy w innej sytuacji poleciałbym kiedykolwiek do Australii. Zwłaszcza z rodziną. Myślę, że podobnie na taki wylot patrzy wielu Polaków. Koncentrowaliśmy się więc na tym, by - w grupach - zobaczyć jak najwięcej. Odwiedzaliśmy kultowe miejsca, próbowaliśmy lokalnej kuchni...

— Przed rozmową zanotowałem jedną rzecz. Stek z kangura. Jak smakował?
— Nie wiem czy będę obiektywny, bo żaden ze mnie smakosz czy krytyk kulinarny. Jeśli miałbym jednak jakoś go określić, to był jak wołowina z lekkim posmakiem wątróbki. Super wrażenie, pyszna potrawa.

— Miejscowi też się tym zajadają? Czy to raczej danie turystów?
— Zdecydowanie to drugie. Z tego co się zorientowałem, to miejscowi częściej wybierają wołowinę albo baraninę. Dania takie jak np. stek z kangura to głównie frajda dla przyjezdnych. Czy się temu dziwić? W Polsce nie sposób takowego dostać. A jeśli już, to z prawdziwą świeżością i oryginalnym smakiem raczej nie ma to wiele wspólnego.

— Jakie masz dalsze plany sportowe?
— Wiesz, z tymi nogami nie mam wielkiego szaleństwa w wyborze. Na pewno będę kontynuował przygodę z łucznictwem, choć na Mazurach chyba nie ma zbyt wielu ludzi, którzy by się tym zajmowali. A może po prostu jeszcze na nich nie trafiłem. Muszę rozejrzeć się za tego typu klubami w regionie. Poza tym oczywiście w dalszym ciągu siatkówka i pływanie. Pewne jest jedno. Nie mam zamiaru siedzieć w domu. Gdy ktoś leży cały dzień na kanapie przed telewizorem, wydaje wyrok na własne samopoczucie. Nie trzeba mieć urazów takich jak moje, by zaraz zaczęły się pojawiać głupie myśli. Powody do narzekań zawsze się znajdą. A tak - gdy się solidnie zmęczę na treningu - wracam do domu ze świadomością, że wciąż jestem w grze. To dużo daje, poważnie.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5