Męczysz się 800 km po to, by później na ostatnich 200 km umrzeć [WYWIAD]

2018-09-14 18:17:41(ost. akt: 2018-10-20 15:32:53)
Grzegorz Zaranko (trzeci od lewej). Ostatnie sekundy przed startem

Grzegorz Zaranko (trzeci od lewej). Ostatnie sekundy przed startem

Autor zdjęcia: archiwum zawodnika

— Praktycznie spaliłem całą oponę po bokach, choć i tak co chwilę zatrzymywałem się, by ją chłodzić — wspomina Grzegorz Zaranko. Piski kolarz pokonał 25-27 sierpnia Bałtyk-Bieszczady Tour, czyli morderczą trasę liczącą ponad tysiąc kilometrów (start w Świnoujściu, meta w Ustrzykach Górnych).
— Właśnie wróciłeś z treningu. Ile na liczniku?
— Dziś jeździłem z synem, nieco bardziej na luzie, choć po trudniejszym terenie. Poszaleliśmy trochę na "góralach" po lesie, przygotowując się do 11. etapu Milko Mazury MTB, który odbędzie się 16 września w Piszu, gdzie wystartujemy w barwach piskiego "OLIKOM TEAM".

— Jak się sprawuje młody? Prześcignie ojca?
— Sprawuje się bardzo dobrze, serio. Wydaje mi się, że z treningu na trening coraz lepiej. Ma 16 lat na karku, przechodzi do coraz mocniejszej jazdy. Jest potencjał, jeśli będą chęci i systematyczna praca, to może osiągnąć naprawdę wiele w tym sporcie.

— Co, jako "stary szosowiec", uważasz za trudniejsze: MTB czy ultramaratony kolarskie?
— Niby w obu odsłonach jeździsz na rowerze, ale to są zupełnie odmienne wyzwania. Myślę, że przy ultramaratonach dużo większą rolę odgrywa psychika. Dziesiątki godzin na rowerze, w ciągu nich różne pomysły przychodzą do głowy. Przy jeżdżeniu "górskim" wyzwanie niby jest krótsze, ale zdecydowanie bardziej intensywne. Powiedzmy, że to taki szybszy, konkretniejszy "samowpierdziel" (śmiech). Obie odsłony potrafią dać w kość, a przy tym szlifują ciało i charakter.

— Rok temu, podczas naszej rozmowy, powiedziałeś, że do dłuższych dystansów trzeba dorosnąć. Ile dorosłeś w tym czasie jako kolarz?
— Kolarsko może nie aż tak dużo. Nauczyłem się kilku nowych rzeczy, poszerzyłem zakres wiedzy. Podtrzymuję jednak, że ultramaratony nie są z reguły domeną "młodzików"...

— Wtedy jednak jeszcze nie zdecydowałbyś się na pokonanie 1 tys. km.
— Tak, chciałem powoli, ale systematycznie wieszać poprzeczkę wyżej. Zeszłorocznym celem było pokonanie 600-kilometrowego Pierścienia Tysiąca Jezior. Udało się. Kończąc wyścig powoli myślałem jednak już właśnie o Bałtyk-Bieszczady Tour. To było moje rowerowe marzenie.

— Jak długo przygotowywałeś się do tego startu?
— Praktycznie cały rok. Zmieniłem jednak sposób trenowania. Przed PTJ pokonałem więcej dłuższych, ponad 100-kilometrowych dystansów. Tym razem większy nacisk położyłem na częstotliwość. Starałem się nie robić mniej niż 50-60 km dziennie.

— Dzień w dzień... Pachnie nałogiem.
— Oj tak, to zdecydowanie nałóg. Ale dobrze mi z nim.

— Pójdę dalej. Gdyby alkoholikowi zabrać flaszkę, to wpadłby pewnie w furię. Jak ty byś zareagował, gdyby zabrali ci rower?
— (śmiech) Nie wiem jak reaguje alkoholik pozbawiany flaszki, ale gdyby ktoś chciał ukraść mi rower, to byłbym zły. Bardzo, bardzo zły i nieprzyjemny. Na szczęście nie miałem bezpośrednio do czynienia z taką sytuacją, ale kilku znajomych publikowało na Facebooku posty o kradzieży. Już wtedy mnie nosiło, choć przecież tylko o tym czytałem. Poza tym, że to okradanie z własności prywatnej, to też trochę i okradanie z pasji, marzeń. Takie rzeczy bolą.

— Przejdźmy do Bałtyk-Bieszczady Tour. Jaki wynik zakładałeś na starcie?
— Planem minimum było zmieszczenie się w limicie czasu, czyli pokonanie 1008 km w 70 godzin. Przy takiej odległości nie sposób naturalnie wykręcić idealnie takiej odległości. Odczyty poszczególnych zawodników różniły się, mój licznik wskazał, że pokonałem 1026 km. Byłem zmotywowany, by dotrzeć do mety. Uniemożliwić to mogła mi wyłącznie jakaś katastrofa...

Obrazek w tresci

— Z tego co wiem, na brak przygód nie narzekałeś.
— Zdecydowanie. Było ich tyle, że opowiadanie ich rodzinie zajęło mi kilka ładnych godzin.

— Przejdźmy do tych, które dały ci najbardziej w kość.
— Startowałem w kat. OPEN. Mieliśmy bardzo fajną, równą, 6-osobową grupę (organizatorzy poszczególne "składy" dobierali na podstawie poziomu prezentowanego przez zawodników podczas innych imprez - przyp. K. K.). Postawiliśmy na współpracę. Jechaliśmy bardzo szybko, "pochłanialiśmy" kolejne grupy, które wyruszyły przed nami. Każdy z nas przewodził grupie przez 2 km, później następowała zmiana.

— Wygląda na "profeskę". Gdzie tu tragedia?
— Gdy jechaliśmy nocą, schodziłem akurat ze swojej zmiany, byłem na końcu naszego "peletoniku". Ostatni, wiadomo, ma zawsze opóźnioną reakcję względem tych z przodu. Ktoś przyhamował, a ja... najechałem na koło kolegi będącego przede mną, którego rower wyposażony był w hamulce tarczowe. Chcąc uniknąć "frontalnego" zderzenia, przejechałem po jego "tarczy". Wycięło mi dwie szprychy w kole, z którego zresztą zrobiła się "ósemka". Grupa stanęła, bo kolarze to taka jedna, wielka rodzina. Każdy starał się mi pomóc. Uszkodzenie było jednak na tyle poważne, że dalsza jazda była niemożliwa. Powiedziałem, by jechali dalej.

— Był żal, gdy odjeżdżali?
— Nie, bo i po co miałem ich trzymać? Nie było sensu, by tracili cenne minuty. Musieli walczyć o dobry czas, nie chciałem być kulą u nogi. Powiedzieli mi jednak, że na 113. km jest punkt kontrolny. Na trasie było ich łącznie 17. Jeśli gdzieś miałem szukać pomocy, to tylko tam. Pozostało mi podnieść przednie koło i odbyć nocny, 3-kilometrowy spacerek w mało wygodnych do chodzenia butach szosowych.

— Mało przyjemna perspektywa.
— Tak, zwłaszcza, że wchodząc do najbliższej miejscowości czekała mnie jeszcze inna niespodzianka. Na samym środku mojej trasy, na ryneczku, 3 młodych chłopaków (z alkoholem w ręku) skakało po jakimś samochodzie. Bawili się przednio, próbowali go zresztą wywrócić. Nie miałem jak ich wyminąć, szedłem więc dalej. Doskonale jednak wiedziałem, że jeśli znudzi im się samochód, to równie ładnie mogą się zaopiekować i mną. Byłoby po mnie. Jakimś cudem przeszedłem jednak tuż obok nich, a oni jakby mnie nie zauważyli. Dotarłem wreszcie na miejsce...

— Upragnione wybawienie?
— Niestety nie. Był to jedynie "punkt wirtualny", wykorzystywany do sprawdzenia urządzeń GPS. Punkt więc niby był, ale jakby go nie było. Następny był na 130. kilometrze.

— Dalszy spacer?

— Jeden z mijających mnie zawodników doradził mi, bym po prostu zdjął przedni hamulec, który ocierał na tyle, że uniemożliwiał jazdę. Jak się później również okazało, koło tarło też o widelec (część roweru, do której montowane jest przednie koło - przyp. K. K.), ale można było się już jakoś przemieszczać. Nie było opcji, bym się poddał praktycznie na samym początku wyścigu. Wsiadłem, zacząłem jechać z "zawrotną" prędkością ledwie kilkunastu km/h. Praktycznie spaliłem całą oponę po bokach, choć i tak co chwilę zatrzymywałem się, by ją chłodzić. Wreszcie dotarłem do kolejnego punktu.

— Niech zgadnę. Znów guzik z pomocy.
— Dokładnie. Punkty z pomocą serwisową ulokowane były znacznie dalej na trasie. Pozostało albo się wycofać, albo... kombinować. Przypomniałem sobie, że organizator w tym roku wprowadził po raz pierwszy tzw. kategorię TEAM. Czyli start w grupach ok. 4-6 osobowych, której mógł towarzyszyć samochód techniczny (z prowiantem, narzędziami, częściami itd.). Czekałem 1,5 godziny na przyjazd pierwszej z grup (drużyny startowały na samym końcu, po solistach). Zapytałem czy by mnie nie poratowali... I zanim na dobre wytłumaczyłem co się stało, padła krótka odpowiedź: "jasne, chodź, pożyczymy". Szybka zmiana koła i wreszcie mogłem jechać dalej. Byłem jak w siódmym niebie.

— Pomijając fakt, że musiałeś wykręcić jeszcze grubo ponad 800 km.
— Tak, ale w końcu na to przygotowywałem się przez cały rok. Łatwo nie było, bo po ok. 200 km siadło mi prawe kolano. Jechałem na środkach przeciwbólowych. Na 340. km, w punkcie kontrolnym czekał lekarz. Przebadał mnie i powiedział: "Jest dobrze". Popatrzyłem zdziwiony, bo bolało jak cholera i było spuchnięte. Wytłumaczył: "To nie łąkotka, tylko nadwyrężone wiązadło. Będzie bolało, ale możesz jechać". Dał mi ketonal do picia. Twierdził, że lepszy byłby zastrzyk w tyłek, ale z obolałymi "czterema literami" trudno byłoby jechać. Po 2 godzinach "znieczulenie" przestało działać, w ruch poszły znów tabletki. W końcu połknąłem ich tyle, że mi się nimi odbijało. Całe szczęście istnieją takie środki przeciwbólowe, które nie otępiają, bo trzeba byłoby pożegnać się z wyścigiem. Mimo to na każdym z punktów musiałem robić dodatkową przerwę, by dać odpocząć nodze.

— Przemieszczaliście się po otwartych drogach. Jak reagowali kierowcy?
— Było niestety dość niebezpiecznie. Zwłaszcza w centralnej części Polski, gdzie natężenie ruchu było największe. Wbrew pozorom kierowcy ciężarówek - mimo pokaźnych gabarytów pojazdów - stanęli na wysokości zadania. Podeszli przyjaźnie do tematu. Była nawet jakaś akcja przez CB radio, w której zachęcali, by brać na nas poprawkę. Dużo gorzej było z osobówkami. Wyprzedzanie na centymetry, wpychanie się... Horror. Za dnia człowiek modlił się o to, by coś go nie uderzyło. Nocą było nieco lepiej, bo byliśmy profesjonalnie oświetleni, a ruch był znacznie mniejszy. Jeden z kolegów, na mecie, stwierdził: "Jeśli chciałbym się zabić, to wziąłbym sznur i poszedł do lasu". I faktycznie. Momentami wyścig przypominał balansowanie na krawędzi.

— Na mecie pojawiłeś się po 60 godzinach i 38 minutach. Satysfakcjonujący wynik?
— Bardzo się cieszę, że po tych wszystkich przygodach dotarłem do mety. Sam rezultat jednak w żaden sposób mnie nie satysfakcjonuje. Przy odrobinie szczęścia mógł być i o 15 godzin lepszy.

— Wynik to loteria? Na takim dystansie zdarzyć może się wszystko.
— W dużej mierze tak. Drobne awarie nie są w stanie zakłócić przebiegu, bo kilka minut to żadna różnica. A jak ktoś się uprze, to "nie ma zmiłuj". W przeszłości byli tacy, którzy doznawali poważniejszych awarii niż moje. Zostawiali rower, kombinowali jakiś transport, jechali do domu lub serwisu po nowy rower, wracali do danego punktu i... później meldowali się na mecie. Inni pożyczają, choćby najstarszego górala, od miejscowych. Wszystko, byleby nie rezygnować.

— Pierwsza myśl na mecie?
— Euforia, mega radość. Nie czuje się praktycznie bólu, choć cały ultramaraton można podsumować jednym zdaniem: "Męczysz się 800 km po to, by na ostatnich 200 km umrzeć". Gdy zaczynaliśmy, było dość płasko. Na końcu przyszło jednak walczyć z górami, konkretnie Bieszczadami. Na ostatnich kilometrach przyglądasz się każdemu przydrożnemu słupkowi odmierzającemu 100 m. Z 360 startujących do mety dojechało ok. 300, choć nie wszyscy zmieścili się w limicie czasu.

— Jak długo dochodziłeś do siebie?
— Szczerze? Wciąż się regeneruję. Nie tylko ja. Praktycznie wszyscy narzekali na kontuzje. Nie licząc oczywiście otarć itp., bo to norma. Najdłużej utrzymuje się z reguły niedowład w palcach dłoni. Potrafi trzymać i 2 miesiące.

— Co trzeba mieć w głowie, by tak się katować? Ultramaratończycy raczej normalni nie są...
— Pewnie, że nie są (śmiech). Poza takim "pozytywnym świrem" w głowie, trzeba mieć w niej jeszcze mnóstwo determinacji. Nie zawsze to jednak wystarcza. Niektórzy mieli trochę więcej pecha i rezygnowali nawet po 900 km. To dopiero ból.

— Kilka dni na rowerze. Kiedy i gdzie spałeś?
— Nie było tego wiele, spałem łącznie ok. 4 godzin. Najwięcej na półmetku, dokładnie na punkcie kontrolnym w Łowiczu. Poza tym tylko w 2 miejscach zdrzemnąłem się ok. 10-15 min.

— Opłaca się kłaść na kwadrans?
— Pewnie. Wbrew pozorom daje to naprawdę dużo. Gdy zasypiasz na rowerze, taki kwadrans sprawia, że można jechać znacznie dłużej. Niektórzy zawodnicy kładli się więc na przystankach owinięci folią. Takie budki z wiatą były naszymi przyjaciółmi (śmiech).

— A jak wyglądała kwestia z odżywianiem?
— Wyruszyłem na trasę z jednym bananem...

— ...ej. Bez jaj.
— (śmiech) Na większości punktów kontrolnych, gdzie trzeba się zatrzymać i podbić pieczątkę, są i punkty żywnościowe. Organizator zapewnia tam taki repertuar kulinarny, że nie sposób tego przejeść. Normalne obiady, słodycze, owoce, energetyki... Był nawet gorący żurek. Nikt nie głodował. Można było brać na wynos.

— Pokonałeś tysiąc km. Czujesz, że to sufit twoich możliwości?
— Na pewno nie sufit, ale na dłuższe wyścigi się po prostu nie piszę. To byłoby dla mnie chyba zbyt dużym spustoszeniem organizmu. Nie wiem czy nie zrobiłbym sobie krzywdy. Jest maraton dookoła Polski, ok. 3100 km w 10 dni, ale to za duży hardcore jak dla mnie. Stać mnie jednak na pewno na to, by zmierzyć się jeszcze raz z Bałtyk-Bieszczady Tour.

Obrazek w tresci

— Ile w ogóle się płaci za udział?
— Im szybciej się zgłosisz, tym taniej. By znaleźć się na liście startowej, trzeba wpłacić 100 zł.. Opłata za udział natomiast waha się od 560 do 710 zł. Nie liczę oczywiście przejazdów w dane miejsca i innych logistycznych kwestii.

— Zapłaciłeś tyle, by mieć kontuzje, zniszczyć sobie drogi rower i się ukatować? Interes życia.
— Coś w tym jest (śmiech). Satysfakcja po ukończeniu jest bezcenna. Poza innymi nagrodami dostaje się także koszulkę i spodenki kolarskie, na której nadrukowane jest nazwisko zawodnika i uzyskany czas. Taki łup wojenny. Niby można podobną kupić przez Internet, ale to nie to samo. Coś jak z białym kepi w Legii Cudzoziemskiej. Możesz kupić, ale w kupnej żaden z ciebie kozak. Nie czuję, że straciłem pieniądze. Chcę i drugą koszulkę. Tylko już nie z 60 godzinami, a z czwórką lub trójką z przodu. Zdobędę ją.

— Jak patrzy na to rodzina?
— Żona powiedziała, że to był mój pierwszy i ostatni raz w Bałtyk-Bieszczady Tour. Więcej mnie nie puści (śmiech). Kolejna edycja za dwa lata. Muszę znaleźć sposób, by w tym czasie ją przekonać do zmiany zdania. Czas pracuje na moją korzyść. Jeśli się uda, to - przy pomocy rodziny i znajomych (jak np. Andrzeja, który pomógł mi logistycznie przy tegorocznej edycji) - wierzę, że mogę osiągnąć swój cel.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5