Wojownicze tournée po Tajlandii

2017-11-24 18:42:00(ost. akt: 2017-11-24 19:10:07)
— Gdy walczyliśmy z gośćmi lżejszymi nawet i o 10 kg, w klinczu robili z nami co chcieli. Wykorzystanie kolan, łokci... To zupełnie inny wymiar — przekonuje Rafał Kamiński (w białej koszulce).

— Gdy walczyliśmy z gośćmi lżejszymi nawet i o 10 kg, w klinczu robili z nami co chcieli. Wykorzystanie kolan, łokci... To zupełnie inny wymiar — przekonuje Rafał Kamiński (w białej koszulce).

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

SPORTY WALKI/// — Muay thai wyciąga tam maluchy z biedy. Nie tylko finansowej, ale i intelektualnej — mówi Rafał Kamiński. Ceniony zawodnik i trener boksu tajskiego odbył 30-dniową podróż po Tajlandii. Teraz opowiada nam o jej jasnych i ciemnych stronach.
— W Tajlandii spędziłeś 30 dni. Łatwo było zebrać się do powrotu?
— Pewnie, że nie. Byliśmy tam już w połowie października i - prawdę mówiąc - chętnie zostalibyśmy dłużej. Do tego niezbędna byłaby już jednak wiza, za którą nie tylko trzeba się nachodzić, ale i swoje kosztuje.

— Dużo kosztowała cię cała ta podróż?
— Nastawiałem się na 6 tys. zł, wyszło jednak prawie 9. Czy to dużo? Dla jednego tak, dla drugiego pewnie mniej. Przekroczyłem założony budżet, ale nie żałuję. Stosunkowo najdroższy był w tym wszystkim przelot - ok. 2 tysiące zł w obie strony. Z tym się liczyłem. Myślałem jednak, że dużo taniej wyjdą nam treningi i zakup sprzętu treningowego. Swojego nie chcieliśmy niepotrzebnie wieźć w dwie strony. Tym bardziej, że panuje niby opinia, jakoby było tam dużo taniej.

— Z tego co wiem, ceny dla "swoich" i dla turystów potrafią się tam znacznie różnić.
— W ostatnich latach zmienia się to niestety na niekorzyść. Wciąż jest oczywiście taniej niż w Polsce, ale bez przesady. Z drugiej strony wcale im się nie dziwię, bo przyjeżdża do nich pół świata, więc są coraz bardziej nastawieni na to, by trzepać kasę na turystach. Zwłaszcza tych, którzy chcą trenować muay thai. Boks tajski to nie tylko ich sport narodowy, ale i unikatowa, prężnie działająca gałąź turystyki.

— Większość podróżnych skupia się albo na widokach, albo na dzikich, klubowych imprezach. Wy mieliście również "klubowe tournee", lecz o zupełnie innym charakterze.
— Dokładnie. Oczywiście również chcieliśmy zwiedzić jak najwięcej kraju, ale nasz wyjazd miał charakter głównie treningowy. Jeździliśmy więc głównie po takich miejscach, w których wiedzieliśmy, że będziemy mogli podszkolić swoje umiejętności.

— Dużo zwiedziliście tych klubów?
— Pierwszy tydzień spędziliśmy na wyspie Koh Samui, na której trenowaliśmy w ok. 10 klubach. Jedne były lepsze, inne gorsze, tak jak wszędzie. Później część z naszej 15-osobowej ekipy się rozjechała, np. na wycieczki po Kambodży. Ja udałem się na wyspę Phuket, gdzie byłem ok. 2 tygodni. Skoncentrowałem się na jednym klubie - Sitsongpeenong, który okazał się dla mnie najlepszy. Ostatnie dni zostawiliśmy na Bangkok. Łącznie trenowałem w 12 różnych miejscach.

— Ile kosztuje trening?
— Jeśli zostajesz na dłużej, to można się targować. Pojedyncze treningi wahają się natomiast w granicach 30-40 zł. To drożej niż w Olsztynie, ale na pewno taniej niż np. w Warszawie.

— Wiem, że zanim pojawiłeś się na sali, zdążyłeś przegrać już pierwszą walkę. Ze słońcem.
— Zdecydowanie (śmiech). Kompletnie mnie to zaskoczyło. Nieźle się zjarałem. Myślałem, że filtr 20 lub 30 w zupełności wystarczy. Teraz wiem, że 50 to minimum. A i wtedy trzeba uważać, bo nasza skóra nie jest przyzwyczajona do takiego klimatu. I nie pomogło to, że byliśmy w okresie tzw. pory deszczowej. W której - swoją drogą - deszczu było dużo mniej niż w tym samym czasie w Polsce.
Obrazek w tresci

— Jakie są główne różnice między trenowaniem boksu tajskiego w Polsce i w Tajlandii?
— Zupełnie inna metodyka treningów. Są cięższe już choćby przez sam fakt, że jest tam niesamowicie gorąco. W Polsce wychodzisz mokry z treningu, a tam - jesteś spocony już w chwili, gdy pojawiasz się na sali. Poza tym nie ma klasycznego, "zachodniego" podziału na rozgrzewkę, trening i rozciąganie. Wchodzisz więc, trochę skakanki, biegu i... trening. Minimum 2 godziny, a regułą są treningi nawet i 3,5 godzinne. Dla Europejczyków to spory przeskok, ale można się przyzwyczaić.

— Tak szczerze: dostaliście wpierdziel od miejscowych?
— Aż tak to chyba nie, choć zależy na ile sobie z nami tak naprawdę pozwalali. Przy walce w dystansie było dość wyrównanie, czasem nawet radziliśmy sobie lepiej niż oni. Pod tym względem zachodnia szkoła boksu jest lepsza. W klinczu natomiast... Nie ma się w ogóle co z nimi równać. Ludzie u nich są mniejsi. Tacy jak ja, ważący ok. 80 kg, to u nich waga ciężka i jest ich niewielu. Gdy walczyliśmy jednak nawet z gośćmi lżejszymi i o 10 kg, w klinczu robili z nami co chcieli. Wykorzystanie kolan, łokci... To zupełnie inny wymiar.

— Mają to we krwi. Wielu z nich uczy się kopać chwilę po tym, gdy nauczy się chodzić.
— I to widać. Podczas jednego z treningów wziąłem tarcze, by sprawdzić na nich jednego z maluchów. I muszę powiedzieć, że mało kto w Polsce tak kopie. Ułożenie biodra, technika... Po prostu magia.

— Walki kilkulatków robią ogromne wrażenie. Miałeś okazję jakąś widzieć?
— Trafiliśmy na największą galę w Tajlandii, na słynnym Stadionie Lumpini. Było w tym dużo szczęścia. Rok temu, w październiku, zmarł ich król. Kraj pogrążył się w rocznej żałobie, szczególnie wyraźnej w ostatnim jej miesiącu. Czyli okresie, w którym przylecieliśmy. W październiku zawieszono wszelkie gale. Stan utrzymywał się do czasu, aż dokonano kremacji starego króla, która oficjalnie zakończyła czas żałoby. Od listopada wszystko ruszyło na nowo. Gala, na której byliśmy, była więc pierwszą po miesięcznej przerwie. Efekt? Mnóstwo ludzi, niepowtarzalna atmosfera. Łącznie było 9 walk i ostatnia - faktycznie - była walką dzieci. Poziomem nie odbiegała od dorosłych, też żadnych ochraniaczy, mieli tylko nieco krótsze rundy.

— Jedni podziwiają te walki, inni uważają je za bezduszne.
— I rozumiem tych wszystkich, którzy mają obiekcje co do takiej "zabawy" dzieci. Widziałem je jednak po walce. Są zadowolone, niesamowicie cieszą się tym sportem. To ich droga, ich kultura.

— Europejczykom trudno to zrozumieć?
— Z pewnością. Walki muay thai to zresztą dla tych maluchów przepustka do lepszego życia. Gdy siedzieliśmy na plaży, w ciągu 5 minut przybiegł do nas cały szereg dzieciaków próbujących coś wciskać, naganiać. Potrafili kilka sloganów po angielsku, ale po tajsku nie szło im nawet z liczeniem do 10. Cholernie smutne jest to, że pracują kosztem własnego rozwoju. Kluby muay thai dbają natomiast, by dzieciak tych wszystkich podstawowych rzeczy się nauczył. Wyciągają go z biedy, nie tylko finansowej, ale i intelektualnej. Jeszcze niedawno taki dzieciak dzięki walkom sprawiał, że jego rodzina nie głodowała. Była to jedyna droga do tego, by wyrwać się z nędzy.

— W zasadzie była i - niestety - jest jeszcze jedna. Tajlandia to stolica seksturystyki. Jechaliście tam konkretną ekipą. Jakim cudem puściły was tam wasze kobiety?
— Mi było łatwiej, bo jestem obecnie singlem. Niektórzy polecieli tam z dziewczynami. Niektórzy bez, ale się pilnowali. A było przed czym, bo pokus jest tam naprawdę dużo. Te wszystkie opowieści to nie tylko legendy. To jak "miejscowe" reagują na turystów... Krzyczą, naganiają, łapią za różne części ciała...

— Rozumiem, że "te" części również?
— Tak, niestety. Mi zresztą również się to przytrafiło. Trudno się tego ustrzec. Potrafią wbiec za tobą do sklepu, wrzucają prezerwatywy do koszyka... Na początku jest to nawet zabawne, ale później bywa już nużące. W ten sposób trudno też znaleźć miejsce z tradycyjnym masażem, świetnym na poobijane ciało. Większość salonów masażu to po prostu przykrywka dla "masażu całościowego". By znaleźć ten normalny, musieliśmy podpytywać miejscowych zawodników na sali treningowej. Wywieszka "no sex" na drzwiach salonu nie zawsze jest gwarancją.

— Po powrocie z Tajlandii wszyscy wspominają piękne widoki itp. Było jednak coś, co zaskoczyło cię negatywnie?
— W pewien sposób zanika tam "tajskość". Napływ turystów sprawia, że coraz więcej tam komercji. Nastolatkowie często nie znają naprawdę znanych zawodników muay thai, nawet ich własnych. Z kolei bez problemu kojarzą np. Roberta Lewandowskeigo. Tym, co rzuca się również w oczy, są kontrasty. Bywają miejsca bardzo bogate. Zaraz obok jest jednak np. miejsce, w którym biegają szczury o wielkości ręki. Nieco dalej targ, na którym ludzie mieszkają tam, gdzie sprzedają towary. Mają jakąś klitkę wielkości dwóch metrów kwadratowych i mieszczą się tam z całą rodziną.

— Wydaje mi się jednak, że zbytnio nie narzekają.
— Coś w tym jest, bo mimo wszystko są bardzo uśmiechnięci. Poznaliśmy mnóstwo fajnych ludzi. Niemal wszyscy byli gotowi w czymś pomóc. Ot tak. Idąc po ulicy w Polsce mało kto się do ciebie uśmiechnie. A tam? Machają, witają cię jak starego znajomego.

— Dla Polaka Tajlandia to kraj na wczasy czy jednak można tam zamieszkać?
— Wiesz... Bardzo bym tego chciał. Pierwszym moim marzeniem był wylot do Tajlandii. Kolejnym celem jest to, by wrócić tam jak najszybciej. Nie na miesiąc, a na minimum rok lub dwa. Jest tam zupełnie inny rytm życia. Dużo łatwiej również znaleźć tam fajne pieniądze tym, którzy myślą o karierze zawodniczej w boksie tajskim. Obecnie jednak to tylko marzenia.

— A z tych bardziej realnych, krótszych wyjazdów? Gdzie teraz?
— Planujemy powoli kolejne klubowe wyjazdy treningowe. Tym razem jednak skupimy się na Europie. Albo Holandia, albo Białoruś. To kraje szczególnie mocne w boksie tajskim. Dla mnie to jednak tylko chwilowy zamiennik.

— Tzn?
— Niech się dzieje co chce, ja wracam do Tajlandii (śmiech).

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

Obrazek w tresci


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5