Żukowski: Rywal był do zbicia. Mam niedosyt

2017-10-14 22:36:33(ost. akt: 2017-10-14 22:40:49)

Autor zdjęcia: BobiPix/W5 Professional Kickboxing

— Do zwycięstwa zabrakło nieco agresji z mojej strony — mówi Mateusz Żukowski po przegranej walce z Pawłem Gieżyńskim. Piski "Rybak" wystąpił 7 października podczas gali Piaseczno Fight Night VI "Masters Fight Series 1".
— Zdaniem sędziów przegrałeś 2:1. Tak szczerze: czujesz się pokonany?
— Prawdę mówiąc... Nie. Punktacja oczywiście była taka a nie inna, ale przez cały pojedynek ani razu nie czułem jakiegokolwiek zagrożenia ze strony rywala. Próbował ciosów w różnych płaszczyznach, kombinował na różne strony, ale zdecydowaną większość wyłapywałem na szczelną gardę lub blokowałem.

— Jak więc oceniasz werdykt sędziów?
— W tym przypadku nie ma nawet znaczenia czy się z nimi zgadzam czy nie. Jakiekolwiek pretensje mogę mieć tylko i wyłącznie do siebie. Wiedziałem, że walczę na wyjeździe. A w takich sytuacjach albo nokautujesz przeciwnika i ucinasz wszelkie spekulacje, albo liczysz na szczęście. Mi go najwyraźniej zabrakło. Tylko tyle i aż tyle.

— Z rytmu miała prawo wybić cię również nieoczekiwana zmiana przeciwnika. Wszystkie wcześniejsze analizy i plany okazały się niepotrzebne.
— Tego typu sytuacje nigdy nie są komfortowe, choć w sportach walki zdarzają się nierzadko. Szczepan Stawiarski, z którym miałem się zmierzyć, ponoć doznał na ostatniej prostej jakiegoś urazu. Szybko znaleziono jego zastępcę. I to nie byle kogo, bo Paweł Gieżyński to naprawdę solidny facet. Największym jego atutem było jednak to, że jest... mańkutem. Z leworęcznymi walczy się zupełnie inaczej. Oczywiście wszystko można przerobić, dobrać taktykę... Ale nie mieliśmy nawet kiedy przeprowadzić pod niego choćby jednego treningu, by zmodyfikować plan. Ostatnie dwa dni były poświęcone bezwzględnie na regenerację, koncentrację i łapanie świeżości. Konieczność tych kilkudziesięciu godzin "przerwy" to lekcja, którą wyciągnąłem z przeszłości. Kiedyś też trenowałem przed samymi pojedynkami i - przez nieszczęśliwą kontuzję - musiałem odwoływać swój udział w gali niewiele przed jej startem. Czułem się wtedy paskudnie, nie chciałbym już nigdy tego powtarzać.

— Gdyby Stawiarski również miał za sobą taką lekcję, to dziś rozmawiałbym ze zwycięzcą?
— (śmiech) Nie wiem, bardzo możliwe. W każdym razie na pewno ułatwiłoby mi to zadanie.

— Wróćmy do pojedynku. Jak z Twojej strony wyglądała sytuacja w ringu?
— Być może nie mi to oceniać, ale każda z rund wyglądała całkiem przyzwoicie w moim wykonaniu. Bardzo dobrze, zwłaszcza jak na nieoczekiwaną walkę z mańkutem, wychodziła mi obrona...

— Czyli w ataku masz sobie jednak coś do zarzucenia.
— Chyba tak. Wydaje mi się, że trochę "przysypiałem" zamiast podkręcać stale tempo. Powinienem zasypywać go seriami, a miałem momenty przestoju. Do zwycięstwa zabrakło nieco agresji z mojej strony. A tak... pojedynek był po prostu bardzo wyrównany.

— Miałeś dość dużą przerwę w startach. Może bałeś się, że zardzewiałeś i przy wyższym tempie zabraknie ci pod koniec "paliwa"? Wydaje mi się, że "Rybak" z lutowej wojny z Liukaitisem zmiótłby Gieżyńskiego.
— Stąd też czuję ogromny niedosyt. Przeciwnik był jak najbardziej do zbicia, choć - muszę szczerze przyznać - Paweł to niezły kozak. Prawdziwy weteran, który występował na wielu ringach w całym kraju i poza nim. Około 200 startów amatorskich i zawodowych... Ewidentnie było czuć, że walka to dla niego nie pierwszyzna. Ma bogate doświadczenie i wie jak z niego korzystać. O swoją kondycję jednak się nie bałem Byłem dobrze przygotowany na pełne trzy rundy. Mogłem zawiesić mu poprzeczkę znacznie wyżej.

— Walczyliście w limicie do 86 kg. To dla ciebie optymalna waga?
— W zasadzie tak, choć czasem czuję, że powinienem pójść minimalnie wyżej. Tym bardziej, że normalnie ważę jednak te kilka kilogramów więcej, a rygorystyczne zbijanie wagi nie jest zbyt zdrowe. Teraz negatywnych efektów nie czuję, ale w przyszłości... Kto wie?

— Była to kolejna twoja walka przed kamerami. Już rutyna czy jeszcze pojawia się gdzieś dodatkowy "telewizyjny" stres?
— Gdy anonser wywołuje mnie do ringu, gdy słyszę już swoje nazwisko, jest pełne skupienie. Kamery nie rozpraszają mojej uwagi tak, jak jeszcze parę lat temu. Jakiś niewielki stres czy lęk oczywiście się pojawia, ale nauczyłem się już jak wygonić z siebie tego tchórza, który sieje strach w mojej głowie (śmiech).

— Na koniec pytanie kluczowe: co dalej z piskim "Rybakiem"?
— Na pewno nieco zmniejszam tempo. Potrzebuję chwili, by złapać nieco powietrza. Będę mógł dzięki temu zadbać o solidne przygotowanie chłopaków z naszego klubu, którzy 29 października wystąpią na Kuźni Mistrzów w Ostrołęce. Poza tym muszę wreszcie nadrobić zaległości czysto prywatne. Pobyć z rodziną, pochodzić na ryby... Nie mam żadnej presji, nie muszę wracać na ring "już-teraz".

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5