Do dłuższych dystansów trzeba dorosnąć

2017-07-01 10:33:01(ost. akt: 2017-07-01 10:42:26)

Autor zdjęcia: Archiwum klubu

— Niektórzy w Polsce postrzegają kolarstwo jako dyscyplinę dość egzotyczną. A niepotrzebnie, bo mamy przecież piękną historię w tym temacie — mówi Grzegorz Zaranko, który ledwie ukończył 200-kilometrowy maraton szosowy w Zambrowie, a już zabiera się za przeszło 600-kilometrową trasę Pierścienia Tysiąca Jezior. Z zawodnikiem piskiego Olikom Team rozmawiamy m.in. o przygotowaniach, a także o tym jak szybko można uciekać na rowerze przed... lisem i amstaffem.
— Złapałem cię chwilkę po treningu. Ile kilometrów na liczniku?
— Dziś typowo rekreacyjnie, 50 km średnim tempem. To taki minimalny dystans, który staram się pokonywać praktycznie codziennie.

— W twoich oczach więc pewnie łatwizna. W Zambrowie, gdzie brałeś udział w III Maratonie Szosowym, mieliście do pokonania czterokrotnie więcej.
— Niby tak, choć nie do końca. Teoretycznie trasa miała liczyć tam 200 km, jednak w praktyce okazało się blisko 191...

— ...chyba nie jechałeś na skróty?
— (śmiech) No właśnie nie. Poza tym zamiast ułatwić, to wielu osobom bardzo pokrzyżowało to plany. Mi również. Na 190. kilometrze, kiedy to - jak zakładałem i sprawdzałem na liczniku - miałem do pokonania jeszcze 10 km, szczegółowo układałem sobie plan na cały ten ostatni odcinek. Oszczędzałem siły, by zaatakować mocniej na samym końcu. Z rozmyślań wyrwała mnie jednak świadomość, że skierowano nas bezpośrednio w stronę stadionu, gdzie usytuowana była meta. Na jakikolwiek sensowny finisz nie było więc czasu. Udało mi się wprawdzie wyprzedzić jedną osobę, ale miałem szansę i siły na znacznie lepszy wynik.

— Ostatecznie do złota zabrakło 4 sekund, a do srebra... jednej. By nie używać brzydkich słów: jak bardzo można się wkurzyć, gdy jedzie się prawie ćwierć dnia, a potem zwycięstwo traci się o obrót koła?
— Nerwów nie było. Mogłyby się może pojawić na turniejach o jakąś astronomiczną stawkę. W Zambrowie rywalizowaliśmy, ale chyba bardziej dla przyjemności...

— Wybacz, ale nie wierzę. Dla samej przyjemności można sobie pojechać nad jeziorko, a nie ścigać się 200 km.
— No dobra, przyznaję. Wkurzyłem się dość mocno, lecz bardziej na to, że trasa była krótsza, niż wskazywały na to dane organizatorów. Przez to zamiast przygotować się psychicznie i fizycznie do finiszu, musiałem improwizować, będąc kompletnie zaskoczonym. Z drugiej strony - myślę, że i tak zniosłem to dość dobrze, bo i nie jest to dla mnie koniec świata. U innych zawodników widać było dużo bardziej gorące emocje. Ja się trochę pozłościłem, ale poziom endorfin, których dostarczyło ukończenie maratonu, w zupełności mi całość zrekompensował.

— Było ciasno. Nie dało się powalczyć łokciami? Ponoć zwycięzców się nie osądza.
— Być może, lecz nie zależy mi na takim zwycięstwie za wszelką cenę. Brązowy medal i tak traktuję jako sukces. W maratonie w końcu wzięło udział wielu naprawdę świetnych zawodników z najróżniejszych miejsc w Polsce.

— Miejsce na podium to sukces. Wynik 5:10;13,378 też tak postrzegasz czy jednak zakładałeś lepszy?
— To dobry czas. Rozmawiałem wcześniej z ludźmi, którzy startowali w poprzednich latach. Znałem realia i wynik, w który powinienem celować. Przy moich obecnych umiejętnościach - rezultat mnie satysfakcjonuje.

— Czy nie wynika to jednak z tego, że trasa była o 10 km krótsza?
— Nie, bo nawet gdyby doliczyć średni czas na pokonanie tych 9 km, to i tak byłby to wynik dużo lepszy, niż zakładałem. Średnia prędkość, którą mieliśmy w czołówce stawki, wynosiła 37 km/h. To wyraźnie solidniejsze tempo niż było rok temu (33,6 km/h).

— Jak to jest zsiąść z roweru po blisko 200 km? Wynotowałem dwa aspekty: psychiczny i fizyczny. Zacznijmy od pierwszego.
— Na pewno olbrzymie zadowolenie, nieco dumy z dobrze wykonanej pracy. W końcu trzeba było poświęcić sporo czasu na przygotowania, nikt raczej przez przypadek się za takie dystanse nie bierze. Gdzieś pomiędzy również odrobina sportowej złości, bo przecież zawsze mogło być lepiej.

— Punkt drugi. Bardziej bolą nogi czy tyłek?
— Trudno mówić mi o innych tyłkach, mogę wypowiadać się jedynie za swój (śmiech). Dobrze się złożyło, bo niecały miesiąc temu skorzystałem w jednym z olsztyńskich salonów rowerowych z tzw. bikefittingu. Polega on na dopasowaniu roweru do warunków fizycznych danego zawodnika, by miał optymalną postawę w czasie jazdy itd. Jedną ze składowych jest właśnie kwestia siodełka, które musi być odpowiednio wyprofilowane do naszych (ekhm!) warunków. To jednak nie rozwiązuje sprawy. By nabrać odporności, trzeba po prostu... jeździć. Tyłek musi się swoje wysiedzieć, wtedy nie ma problemu z dłuższymi dystansami.

— Tak szczerze: co daje ci kolarstwo?
— Satysfakcję. Tylko tyle i aż tyle.

— To z drugiej strony: co kolarstwo zabiera?
— Na pewno sporo czasu, który można byłoby spożytkować na inne rzeczy. Tylko czy na pewno zawsze byłyby one lepszym wyborem? Poza tym - nie ma co ukrywać - to dość drogie hobby. Na podstawowy sprzęt trzeba mieć minimum ok. 3-4 tysięcy. Lepszy, lżejszy i mniej awaryjny - to już ok. 8 tysięcy. Można próbować znaleźć coś taniej, ale jest dość ciężko. Dochodzi przecież do tego cała otoczka: strój, okulary, buty, opony (które zużywają się bardzo szybko) czy różne izotoniki czy żele energetyczne pozwalające wykrzesać z siebie jeszcze więcej. Nie można zapomnieć również o logistyce, która do tanich nie należy.

— Wiem, że straciłeś przez rower dużo, dużo więcej.
— Tzn?

— Podpytałem twoich kolegów z klubu. Wsiadając na rower ważyłeś prawie 120 kg. Teraz, co widzę gołym okiem, jest cię dużo mniej.
— (śmiech) To prawda, ważyłem 116 kg, a zrzuciłem dokładnie 31 kg. Wcześniejsza waga nie wynikała jednak z jakiegoś zaniedbania, bo przez całe życie trudno było mi usiedzieć w miejscu. Sportem zarażał mnie od najmłodszych lat mój tata, głównie siatkówką. I na parkiecie właśnie, ok. 3 lat temu, doznałem urazu lewego kolana. Zerwane więzadło krzyżowe praktycznie wykluczało jakąkolwiek sensowniejszą aktywność...

— Rowerem pokonujesz dziś jednak setki kilometrów. Nie wydaje mi się, że rowerzysta potrzebuje nóg mniej niż siatkarz.
— Nogi są bardzo ważne, ale - wbrew pozorom - ta dyscyplina w dużo mniejszym stopniu obciąża stawy. Pod tym względem jazda rowerem jest znacznie mniej kontuzjogenna niż zwykłe bieganie. Cieszę się, że 2 lata temu znalazłem takie wyjście z tej sytuacji, bo gdybym był przykuty do fotela, to bym zwariował. Stawy przez ten czas się zregenerowały, wzmocniły. W poprzednim roku pokonałem ok. 15 tysięcy km, w tym 7 tysięcy km i... nie czuję żadnych większych dolegliwości.

— Jak rodzina podchodzi do nowego, mniejszego o 30 kg Grzegorza?
— Szczerze? Żona zabroniła mi więcej chudnąć (śmiech). Nie trzymam żadnej rygorystycznej diety, choć naturalnie unikam przesadnie tłustych potraw. Z drugiej strony jednak: w tym sporcie każdy kilogram ma spore znaczenie. Widać to zwłaszcza na największych imprezach kolarskich świata, gdzie startują praktycznie same "przecinaki" ważące po ok. 60 kg. Nie chcę się oczywiście do nich porównywać, bo to zupełnie inny wymiar. Podchodzą do sportu jak do zawodu, który jest ich głównym źródłem utrzymania, wiążący się m.in. z kontraktami sponsorskimi... Inna liga, inny świat.

— Masz 42 lata. To dużo w tym sporcie?

— Zależy na jakim poziomie. Publikacje, które do tej pory wpadły mi w ręce, mówią przeważnie, że do kolarstwa długodystansowego najlepszym wiekiem jest właśnie przedział 40-60 lat. Z wiekiem człowiek nabiera odporności oraz wytrzymałości. Jeśli pojawiają się młodsi długodystansowcy, to dość nielicznie. Bardziej naturalną dla nich opcją są krótsze dystanse. W młodym wieku są szybsi, przez co zresztą często się podpalają, narzucając zbyt wysokie tempo. Później jednak mija te 100 km... I nagle brak sił, motywacji. A starsi jadą...

— Do długich dystansów trzeba dorosnąć?
— Wydaje mi się, że tak.

— Nie sądzisz, że w ostatnich latach popularność kolarstwa w Polsce podupadła? W latach 60.-70., gdy medale na mistrzostwach świata czy olimpiadzie zdobywał m.in. mój krewny, Janusz Kierzkowski, Polacy naprawdę interesowali się tym sportem. Obecnie mało kto zapytany na ulicy zdołałby wydukać kilka słów o Tour de Pologne.
— Niektórzy, faktycznie, postrzegają kolarstwo w Polsce jako dyscyplinę dość egzotyczną. A niepotrzebnie, bo mamy przecież piękną historię w tym temacie. Od jakiegoś czasu jednak widzę, że trend się odmienia, głównie za sprawą dwóch czynników. Pierwszy - znów zaczynamy odnosić coraz więcej sukcesów. Rafał Majka, Michał Kwiatkowski, Michał Gołaś, Maciej Bodnar... Triumfów nie brakuje, ludzie widzą to w telewizji, a całość zaczyna się ponownie kręcić. Drugi - poprawa stanu dróg. Oczywiście nie mówię, że jest pięknie i kolorowo, ale jest dużo lepiej. Skok jakościowy jest wyraźny, przez co po prostu łatwiej trenować, bo rower szosowy bardzo nie lubi nierównych dróg.

— Trenujecie również po zmroku. Samochody dają w kość?

Zdarza się, ale to chyba część tej dyscypliny. Co ciekawe, za skórę potrafią zajść też zwierzaki.

— Nie mówisz chyba o znanych z CB „miśkach z suszarkami”?

— (śmiech) Nie, to nie te prędkości. Przykład? Jechaliśmy ze znajomym, gdy w pewnym momencie z rowu wyskoczył na mnie lis. Zacząłem uciekać, byłem kompletnie zdezorientowany. Wreszcie postanowiłem się odwrócić i zobaczyć co się dzieje. Zahaczyłem o jakąś nierówność, a gdy leciałem na asfalt, lis wciąż mnie gonił. Upadając nie tylko zdarłem sobie cały bok, ale narobiłem też sporo hałasu, co zatrzymało na chwilę zwierzaka, który... usiadł naprzeciw mnie. W międzyczasie wrócił kolega, próbował go odstraszyć, lecz lis niewiele sobie z tego robił. Uciekł dopiero po skierowaniu mu światła latarki prosto w oczy.

— Pachnie wścieklizną. Bo bez urazy, ale na zajączka - mimo 30 kg mniej - to nie wyglądasz.
— Mogło być nieciekawie. Innego razu jechałem asfaltową szosą praktycznie przez las, gdy zobaczyłem na polanie dwóch panów z amstaffem. Pies naturalnie nie był na smyczy i po chwili zaczął mnie gonić. Nie zostało nic innego, jak przejść do sprintu. Przecież nie było sensu zsiadać i walczyć z psem czy wołać do właścicieli, by się nim zajęli. Ścigaliśmy się z psiakiem przez dłuższą chwilę. Odpuścił dopiero - zwróciłem szczególną uwagę na licznik - przy ponad 40 km/h. Bardzo nie pozdrawiam właściciela.

— Przy takiej motywacji na treningu można zrobić 200 procent normy. Kiedy planujesz kolejny start?
— Maraton w Zambrowie traktowałem jako rozgrzewkę, sprawdzenie sił przed słynnym Pierścieniem Tysiąca Jezior, który rusza 1 lipca. Do pokonania będziemy mieli 610 kilometrów, które trzeba przejechać w limicie 40 godzin. To będzie moje najdłuższe wyzwanie, dotychczas jeździłem maksymalnie 260 km.

— Wspomniane 610 kilometrów to ogromny przeskok. Dystans jak z Olsztyna do Berlina.
— Nie będzie łatwo, ale taki mam cel. Będzie go osiągnąć tym łatwiej, że jedziemy w 6-osobowej grupie, zgodnie z regulaminem maratonu. Zawsze raźniej, jeden drugiemu pomoże i psychicznie, i przy ewentualnej awarii sprzętu. Damy radę.

— To jest twój obecny cel. Co jednak uznałbyś za kolarskie marzenie? Coś, po czym będziesz mógł powiedzieć: "zrobiłem to, czuję się spełniony".
— Głównym celem jest w zasadzie nie Pierścień Tysiąca Jezior, a maraton Bałtyk-Bieszczady Tour, który zaczyna się w Świnoujściu, a kończy w Ustrzykach Górnych (1008 km, przyp. red.). By móc tam wystartować, trzeba się zakwalifikować, uzyskując określony wynik na imprezie określonej rangi. I wspomniany PTJ będzie właśnie ku temu dobrą okazją. Co do marzenia... O największych triumfach nie ma już co marzyć, chyba za późno wziąłem się za ten sport. Jest jednak wiele pięknych imprez, w kraju i poza granicami, w których chciałbym wziąć udział. Nie wiem tylko czy mi się to uda. To w końcu moje hobby, pracuję gdzie indziej. Takie starty wymagają mnóstwo czasu, środków również. Musiałbym brać więc specjalnie urlop, który - szczerze mówiąc - zdecydowanie bardziej wolałbym spędzić z najbliższymi: żoną, dziećmi. Tak chcę i tak trzeba, bo choć kocham rower, to jednak na pierwszym miejscu jest u mnie rodzina.

Rozmawiał: Kamil Kierzkowski

Obrazek w tresci


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5