Droga z początkiem, lecz bez końca

2016-09-25 12:00:00(ost. akt: 2016-09-23 13:22:52)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Sponiewierany, obolały, lecz naładowany sportową adrenaliną i radością z ukończenia 102-kilometrowej trasy. Adrian Ferenc - jeden z bardziej doświadczonych biegaczy długodystansowych w naszym regionie - po blisko 16 godzinach stanął na mecie niezwykle wymagającego ultramaratonu: "Kaszubskiej Poniewierki". W rozmowie z Kamilem Kierzkowskim, piszanin opowiada m.in. o końcowej "drodze przez piekło" oraz o tym, co w najtrudniejszych momentach dawało mu siłę do dalszej walki.
— Ukończyłeś "Kaszubską Poniewierkę". Jak bardzo sponiewierały Cię te 102 kilometry?
— Poniewierka, mimo nazwy, była całkiem "miła". Z każdym kolejnym odcinkiem odkrywałem coraz to nowe mięśnie (śmiech). Na mecie nie czułem się jeszcze sponiewierany. Prawdziwie zmęczony byłem dopiero parę godzin po ukończeniu. Emocje, radość i adrenalina nie pozwalały wcześniej na odczuwanie bólu czy wyczerpania.

— Czekała Cię trasa o długości porównywalnej do trasy Pisz-Olsztyn. Wielu pokonujących ją autobusami mówi, że droga dłuży im się niemiłosiernie... Ty do dyspozycji miałeś tylko nogi. Co czułeś na starcie?
— Na pewno nie to, że będę stał w korkach (śmiech). Po prostu czułem, że jest to wyzwanie naprawdę dla mnie. Że muszę to zrobić - choćby dla samego siebie. Miałem za sobą już sporo startów, takiego sprawdzianu - zwłaszcza od strony mentalnej, choć fizycznej również - nigdy jeszcze nie zaliczyłem. Poza tym: to prawdziwie piękna trasa, którą znałem jedynie z opowieści, a którą chciałem poznać i poczuć na własnej skórze.

— Impreza miała charakter górski. Jak mocno dawały Ci się we znaki utrudnienia terenowe?
— Na podbiegach czułem się bardzo dobrze. Dużo dało mi blisko 2,5 miesiąca przygotowań w górach w Portugalii, gdzie miałem możliwość trenowania. Od tej strony więc czułem się pewnie. Większym problemem było co innego: ruszyliśmy o 3 nad ranem, a już po kilku kilometrach buty i spodnie były całkowicie brudne. Na szczęście noc nie była tak zimna, jak mówiły prognozy, dzięki czemu na tym etapie obyło się bez większych kryzysów. Czasem tylko zatrzymywałem się, by usunąć nieco zabrudzeń czy ściągnąć buty i nieco pomasować obolałe stopy.

— Nocą temperatura nie stanowiła problemu. Zdradziłeś jednak wcześniej, że przy 60-tym kilometrze było już jednak inaczej...
— Ultramaratony mają to do siebie, że wielu uczestników często nie dobiega do mety. Łapią kontuzje, nie wytrzymują kondycyjnie czy psychicznie. Na pewnym etapie zrobiło się naprawdę gorąco, żadnej chmury, przez co tego typu rzeczy się potęgowały. Udało mi się jednak przetrzymać ten czas. Prawdziwy kryzys dopadł mnie na ostatnich 30 km. Do tego moment wszystko szło bardzo dobrze. Gdybym utrzymywał wcześniejsze tempo, na mecie zameldowałbym się po 13, a nie po 16 godzinach. Biegłem jednak dalej, choć ból stale narastał. Coraz częściej musiałem ściągać buty i masować stopy. Ostatnie odcinki były biegiem przez piekło. Górki wyrastały jak grzyby po deszczu. Jedyna rzecz, o której praktycznie potrafiłem myśleć, to właśnie ból i zmęczenie. Mimo wszystko wiedziałem, że dotrę do mety. Potężną porcję nowych sił poczułem, gdy tylko usłyszałem dźwięki muzyki dobiegającej z imprezy, która trwała na mecie. Wówczas biegłem już praktycznie sprintem. Chciałem mieć to już jak najszybciej za sobą.

— Istnieje powiedzenie, że "pierwsze 50 mil biegnie ciało, drugie 50 - umysł". Skąd brałeś wewnętrzną siłę i motywację, by w chwilach kryzysu zwyczajnie nie „odpuścić”?
— Upór, wytrwałość, cierpliwość, odporność na ból – te cechy charakteru na pewno pomagają mi w pokonywaniu długich dystansów. Myślenie o swoich rodzinie, przyjaciołach, zawodnikach z klubów, którzy zawsze mocno mi kibicowali w chwilach zwątpienia... To wszystko nie pozwoliło mi się zatrzymać. Dzięki temu za każdym razem odnajdywałem gdzieś głęboko w sobie choćby malutką cząstkę energii, która umożliwiała mi dalszy bieg.

— Mieliście na trasie trzy punkty żywieniowe. Jak wyglądały one w praktyce? Co oferuje się w ogóle biegaczom mierzącym się z tak poważną trasą?
— Punkty były naprawdę świetnie zaopatrzone: słodycze, orzechy, rodzynki, żelki, banany, zupy... Organizatorzy się postarali, a sponsor - którym była jedna z wiodących firm z branży wyrobów czekoladowych - wyprodukowała nawet unikatowe, dostosowane do potrzeb zawodników produkty specjalnie na tę imprezę.

— Metę ulokowano w Sopocie. Po tylu kilometrach walki - była okazja do relaksującej kąpieli w morzu?
— Okazja i chęci były... Ale zmęczenie i zbliżający się mrok nie pozwoliły na kąpiel. Nie byłoby to ani bezpieczne, ani wskazane.

— Podejrzewam jednak, że równie niewskazane byłoby zwyczajnie usiąść i odpoczywać.
— Tak, oczywiście. Gdzieś z tyłu głowy pewnie pojawiała się myśl, by się położyć - "tak na chwilę". O niczym takim jednak nie mogło być mowy i wszyscy na mecie brali się solidnie za rozciąganie, spacery itd.

— Jak oceniłbyś imprezę od strony organizacyjnej?
— "Kaszubska Poniewierka" to jedna z tych imprez, do których się wraca. W biegu wystartowało w tej edycji 112 śmiałków. Nie wszyscy pokonali całą trasę: po drodze wycofało się blisko 30 osób. Jestem jednak przekonany, że nie odpuszczą i jeszcze się tej trasie zrewanżują. Atmosfera jest świetna, prawdziwie koleżeńska. Ludzie nie są jedynie numerami w wielotysięcznych tłumach. Organizatorzy byli solidnie przygotowani: zastępy wolontariuszy, zaopatrzone profesjonalnie punkty kontrolne, niemal pierwszorzędnie oznakowana trasa... Niemal - bo na 100 km zawsze można byłoby znaleźć coś wartego poprawy.

— Jak w ogóle wygląda trening ultramaratończyka? Tradycyjna siłownia chyba odpada, bo przecież każdy dodatkowy gram mięśni potrzebuje dodatkowej ilości tlenu...
— Tygodniowo biegam ok. 80 km. Rzadko zdarza się, bym przekraczał ten dystans. Nauczyłem się, by zamiast ciągłego zwiększania ilości kilometrów - zwiększać stale po prostu tempo ich pokonywania. Oczywiście są ludzie, którzy biegają znacznie więcej. Ja jednak nie mam ani wystarczających możliwości, ani czasu. A liczyć trzeba przecież nie tylko bieganie. Nie można zapominać o zabiegach regeneracyjnych, które przy tak dużym kilometrażu muszą być intensywniejsze, a co za tym bardzo często idzie - droższe i bardziej czasochłonne. Być może kiedyś uda się pozyskać jakiegoś sponsora, który byłby zainteresowany wsparciem lokalnych biegaczy. Do tego czasu musimy radzić sobie jednak z tym, co mamy.

— Kiedy teraz znów zobaczymy Cię na starcie?
— Na pewno nie odpuszczę zimowej edycji orzyskiego "Sandokana", która wystartuje w styczniu. Planuję udział także w "Ultra-śledziu" na Podlasiu oraz zdobycie tzw. "Korony Maratonów" (w przeciągu 24 miesięcy należy pokonać Maraton w Dębnie, Cracovia Maraton, Wrocław Maraton, Maraton Warszawski i Poznań Maraton - przyp. red.). Do tego kilka innych trudnych biegów "survivalowych"... Pomysłów i planów mamy w klubie całą masę. Problemem są jednak - jak to w życiu - koszty. To tradycyjnie stanowi największe wyzwanie.

Czytaj e-wydanie





Pochwal się tym, co robisz. Pochwal innych. Napisz, co Cię denerwuje. Po prostu stwórz swoją stronę na naszym serwisie. To bardzo proste. 

Swoją stronę założysz TUTAJ ".

Szczegółowe informacje o tym czym jest profil i jak go stworzyć: Podziel się informacją:

">kliknij


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5