Kto nie szanuje gór, ten z gór... nie wraca

2016-08-06 09:00:00(ost. akt: 2016-08-07 17:53:25)
Kto nie szanuje gór, ten z gór... nie wraca - mówi Franciszek Pietraszko

Kto nie szanuje gór, ten z gór... nie wraca - mówi Franciszek Pietraszko

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Trzyosobowa ekipa podróżników związanych z naszym powiatem zdobyła 23 lipca Zugspitze - najwyższy szczyt Niemiec. Franciszek Pietraszko - mieszkający na co dzień w Gaudynkach - w rozmowie z Kamilem Kierzkowskim odsłania kulisy wyprawy wspinaczkowej, zdradza przyszłe plany grupy i wspomina... nieprawdopodobne, "mazurskie" spotkanie, które miało miejsce w niemieckich górach.
— Zanim zająłeś się poważniej wspinaczką, przez ponad 21 lat służyłeś w mundurze. Wojskowy rygor pomaga przy wdrapywaniu się na szczyt?
— Tak, na pewno. Przez te wszystkie lata, gdy byłem żołnierzem, dbałem o formę. Nie paliłem papierosów, biegałem półmaratony w Mistrzostwach Wojska Polskiego... Teraz to procentuje, bo chodząc po górach - zwłaszcza tych wyższych - z pewnością trzeba mieć przyzwoitą formę i silne nogi. Gdybym był przez te lata „w cywilu”, to mało prawdopodobne, bym w tej chwili mógł się tym cieszyć. Mój pierwszy szczyt zdobyłem zresztą właśnie w mundurze. Będąc w 1997 roku na misji w Syrii, praktycznie wbiegliśmy na najwyższą górę w tym kraju - Hermon (2814 m, przyp. red). Choć tam - trzeba przyznać - było dość płasko i dla zaprawionej grupy nie stawiło to jakiegoś wielkiego wyzwania.

— Swoją „karierę wspinaczkową” rozpocząłeś jednak dopiero po przejściu na emeryturę...
— ...będąc w wojsku nie miałem zbyt wiele czasu, by oddać się tej pasji. W dodatku od lat udzielam się jako perkusista w wielu projektach muzycznych, co też wymagało wiele uwagi. Gdy odszedłem „do cywila” w 2011 roku, mogłem rozpocząć poważniejszą przygodę z górami. Mam szczęście, bo także Cezariusz, mój zięć, również jest miłośnikiem górskich wypraw. W okresie letnim zdobyliśmy z nim m.in. Rysy. Swoją drogą: później chcieliśmy powtórzyć ową sztukę również zimą, ale uniemożliwiły to warunki atmosferyczne. Pamiętam, że czuliśmy wtedy ogromny niedosyt. Szczyt był niemal na wyciągnięcie ręki, ale w tego typu sytuacjach szacunek do gór to absolutna podstawa. Kto nie szanuje gór, ten z gór po prostu... nie wraca.

— Przejdźmy do Waszej ostatniej wyprawy. Europa ma wiele pięknych, niełatwych szczytów do zdobycia. Czemu akurat Zugspitze?
— Pierwszą kwestią była z pewnością odległość. To najwyższy szczyt Niemiec, więc do naszych zachodnich sąsiadów nie mieliśmy stosunkowo zbyt daleko. Nie jest to oczywiście najtrudniejsza z gór do zdobycia w Europie, ale jednak dla naszej grupy - którą określiłbym jako średniozaawansowaną - był to pierwszy blisko trzytysięcznik. Staramy się systematycznie podwyższać sobie poprzeczkę, a to była po prostu kolejna świetna ku temu okazja.

— Jak długo przygotowywaliście się do wyprawy?
— Hasło „Zugspitze” padło blisko rok temu. Wtedy zdecydowaliśmy się, że zdobędziemy właśnie ten szczyt w okresie letnim, bo i pogoda ma tu olbrzymie znaczenie. Każdy oczywiście ma do tego obowiązki rodzinne, zawodowe, które nie zawsze współgrają z tego typu wyjazdami. Przez rok jednak kompletowaliśmy niezbędny sprzęt, jak m.in. różnego rodzaju uprzęże, karabińczyki, raki itd. Treningu siłowego jako takiego nie było, bo kondycyjnie - a przynajmniej tak mi się wydaje - na tego typu wyzwania jesteśmy przygotowani.

— 22 lipca stanęliście u stóp góry. Jak wyglądały kolejne godziny?
— Pod Zugspitze zameldowaliśmy się w piątek po południu. Narzuciliśmy dość dobre tempo, dzięki czemu ok. godziny 21 rozbiliśmy namiot w lesie, na wysokości 1150 metrów. Owszem, istnieją tam prostsze trasy, ale nie chcieliśmy żadnej taryfy ulgowej. Odpoczynek trwał kilka godzin, a o 3.45, po złożeniu obozu, rozpoczęliśmy właściwy atak na szczyt Zugspitze. Ruszyliśmy dość szybko, by zmieścić się w ustalonym wcześniej limicie 6 godzin.

— Z tego co wiem, warunki wymusiły na Was pewne opóźnienie...
— Tak, dokładnie. Najpierw szło się bardzo fajnie, mijaliśmy kolejne odcinki w bardzo przyzwoitym czasie. Później jednak zaczęły się schody: musieliśmy wpiąć raki, bo szliśmy na dobrą sprawę po powierzchni kompletnie pokrytej lodem i śniegiem. Z kolei po pokonaniu lodowca stanęliśmy przed niemal pionową ścianą, na którą trzeba było się wdrapać. Oczywiście wykorzystywaliśmy umieszczone tam zabezpieczenia, bo to trasy wytyczane przez prawdziwych fachowców. Mimo wszystko: te wszystkie przepięcia, wypięcia, wiszenie nad przepaściami... To wszystko bardzo szybko odbiera siły i zaczyna się wówczas prawdziwy sprawdzian kondycyjny, walczysz z samym sobą, próba charakteru. Najtrudniejsza była właśnie ostatnia prosta, ostatnie kilkaset metrów. Pięć kroków - odpoczynek. Trzy kroki - odpoczynek...

— Zdobycie szczytu było nagrodą, która zrekompensowała wysiłek?
— Te ostatnie metry... Wiesz: jestem pod tym względem dość twardym, niezbyt okazującym emocje facetem. Ale po wejściu na szczyt... po prostu się popłakałem. Nagle kompletnie spada z ciebie całe zmęczenie i ból. Ich miejsce zastępuje absolutne zadowolenie, uderzenie takiej prawdziwie pozytywnej adrenaliny. Świetna sprawa. Coś jak u muzyka, który właśnie zagrał koncert życia.

— Tym, co zaskoczyło Was najbardziej podczas tej wyprawy, była kwestia kompletnie jednak niezwiązana z górami..
— To było niesamowite (śmiech). Gdy na dobrą sprawę zeszliśmy już z góry i czekało nas ładnych kilka kilometrów do miejsca, gdzie zostawiliśmy resztę naszych rzeczy, minął nas samochód jadący z warszawską rejestracją. Naturalnie pomachaliśmy mu - jak to rodakowi w obcych stronach. Kierowca zatrzymał się momentalnie, niemal z piskiem opon. Okazało się, że w okolicy jakimś cudem przejeżdżał akurat nasz stary, dobry znajomy z Orzysza. Przez wiele lat mieszkał w Wielkiej Brytanii, a niedawno przeniósł się do Warszawy. W niemieckich stronach był na krótkiej wycieczce z żoną i dzieckiem, więc prawdopodobieństwo takiego spotkania było niemal równe zeru. Jak się jednak okazało po raz kolejny - na szlaku nie ma rzeczy niemożliwych.

— Snuliście już plany na temat kolejnych wypraw?
— Za rok, na przełomie lipca i sierpnia, planujemy zdobycie Breithornu. Nie jest to najtrudniejszy ze szczytów Szwajcarii, ale ma już ok. 4200 m. Fakt, sporą część drogi pokonuje się kolejką. Jeśli dobrze pamiętam, to wjeżdża się na wysokość ok. 3800 m. Resztę jednak trzeba pokonać naprawdę wymagającą trasą. Często praktycznie po pionowej ścianie, nad mierzącymi setki metrów przepaściami. W dodatku powyżej 4000 m występuje tam już tzw. „wieczny śnieg”, bez raków więc z pewnością się nie obejdzie. Sam atak trwać powinien ok. 2-3 godzin, a przynajmniej taką mamy nadzieję. Głównym celem jest jednak pobicie rekordu wysokości. Znamy swoje doświadczenie i umiejętności, z rozwagą podchodzimy do obecnych ograniczeń. Chcemy podnosić sobie poprzeczkę stopniowo.

— Co stanowi szczyt, dosłownie i w przenośni, Twoich wspinaczkowych marzeń?
— Maksymalny cel, jaki stawiam przed sobą, to Mount Blanc (ponad 4810 m n.p.m. - przyp. red). Najwyższy szczyt Europy, którego zdobycie w pełni by mnie satysfakcjonowało. Nie ma się co oszukiwać: mam obecnie 52 lata, a ludzie, z którymi chodzę po górach - mają po ok. 30. Wyzwania typu Mount Everest pozostają dla mnie wyłącznie w kategoriach żartów. Na tego typu rzeczy pozwolić mogą sobie już tylko prawdziwi zawodowcy. Chociaż... gdybym miał „wolnych” kilkadziesiąt tysięcy złotych, to chętnie bym się tam wybrał. Oczywiście nie po to, by stanąć na samym szczycie, ale by wejść możliwie najwyżej. By pobić kolejny rekord.

Czytaj e-wydanie





Pochwal się tym, co robisz. Pochwal innych. Napisz, co Cię denerwuje. Po prostu stwórz swoją stronę na naszym serwisie. To bardzo proste. 

Swoją stronę założysz TUTAJ ".

Szczegółowe informacje o tym czym jest profil i jak go stworzyć: Podziel się informacją:

">kliknij

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5